czwartek, 30 kwietnia 2009

Zegar 'Kolorowe Wsie'

Zamówienie dostałam za pieniądze :-) No to oszzzywiście, nasz klient - nasz pan. Zegar ma być dla Polki, która żyje w Wielkiej Brytanii od lat osiemdziesiątych i gust ma specyficzny, mieszany. Salon ma podobno w stylu całkiem brytyjskim, natomiast ozdobiony tapetą w swojskie maki i co tam jeszcze rośnie w zbożu. Dostałam zdjęcie fragmentu bordera od tapety i zegar miał zostać zrobiony podobnie. Zdjęcie, niestety, gdzieś się zapodziało. Moja praca oddaje klimat dość wiernie, aczkolwiek nie jest tak przeładowana jak pierwowzór, więc nie wiem, czy zyska uznanie. Zdjęcia stanadardowo beznadziejne, ale tego już nie dałam rady uniknąć. Leje, światło zatem nieciekawe, tymczasem musiałam się spieszyć - w poniedziałek zamówienie ma zostać odebrane, a ładnej pogody do tego czasu nie wróżą.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Trochę ględzenia

Wybraliśmy się na emigrację w oczywistym celu - po szeroko pojęte 'lepsze życie'. Nie żeby żyło nam się szczególnie źle, ale wszystko wskazywało na to, że będzie gorzej - Kuby firma obniżyła loty i dział IT praktycznie przestał istnieć, moja kariera w edukacji nie miała szans się rozwinąć, kilkuletnie zastępstwo się skończyło, pracę niby zaraz znalazłam, ale też bez widoków na dłuższe zatrudnienie. Wiadomo było, że Kuba w naszej okolicy nie znajdzie drugiej firmy o takim profilu, i że i tak trzeba będzie wyjechać do większego miasta. I znowu tułać się po wynajętych, mikroskopijnych mieszkankach, z perspektywą gigantycznego tym razem kredytu na własne cztery kąty. Doszliśmy do wniosku, że równie dobrze możemy spróbować za granicą. Po półtora roku trudno się zarzekać, że znaleźliśmy tu swoje miejsce na stałe, ale na razie nie żałujemy decyzji. Chociaż trzeba przyznać, było niełatwo, na początku ze stresu i tęsknoty schudłam dziesięć kilo. Bez obaw - już wracam do normy, którą w tym przypadku jest spora nadwaga ;-)

Teraz już otrząsnęłam się i przywykłam. Zaczęłam sobie radzić z codzienną rzeczywistością i myśleć o jakimś konkretnym zajęciu. Przeanalizowałam, co potrafię i wyszło mi, że całkiem sporo, tylko ta moja angielszczyzna... No ale gdybym spróbowała na początek sprzedawać moje prace przez Internet, mierna znajomość języka nie byłaby wielką przeszkodą.

No to w czym problem? Zrobiłam rozeznanie rynku i nie wiem, o co chodzi. Słowo 'decoupage' wpisane w angielskiego gugla daje takie rewelacje jak ten, pożal się Boże, kurs dekupażu na puszce po kawie (ani jednego zdjęcia) lub filmik o dekoracji jajek wielkanocnych (babeczki od pisanek, obejrzyjcie sobie przyklejanie kolorowych kwadracików z bibułki, to bardzo inspirujące). Znalazłam mnóstwo sklepów oferujących papier do deku, w niewielu sprzedaje się tak skomplikowane akcesoria jak nożyce (!) czy klej, lakieru nie ma wcale, nie mówiąc o bajerach typu kraki czy złocenia. Jeżeli znajdzie się jakiś konkret, to na bank chodzi o sklep za oceanem. Na e-bay'u można znaleźć następujące, zachwycające rzeczy:(krzesło za 275 funtów, tu mi tramwaj jedzie, że ktoś to kupi)(to lampa jest, bodajże za 50, widuję ją od miesięcy)(stolik, nie pamiętam za ile)

I jeszcze nie z e-bay'a, ale równie cudne:Przysięgam, próbowałam znaleźć jakieś ŁADNE rzeczy w celu zorientowania się w zapotrzebowaniu i cenach. Ale wychodzi na to, że nie ma nic. Nic a nic.

I jestem w kropce. Czy nie ma przedmiotów dekorowanych za pomocą technik decoupage, bo nie ma zapotrzebowania? Czy też nie znają tego, ale jak tylko zacznę sprzedawać, to tłumy będą walić drzwiami i oknami? A może źle szukam, w końcu ktoś tu musi kupować ten papier i na coś go przyklejać... Ale w żadnym tutejszym sklepie z pamiątkami czy 'rękodziełem' nic nie znalazłam, może dlatego że to 'rękodzieło' pochodzi głównie z Chin.

Niezależnie od wszystkiego - spróbuję.

piątek, 24 kwietnia 2009

Zdałam egzamin...

...co nie oznacza, że umiem mówić po angielsku. Oznacza jednakże, że czytam, piszę i rozumuję w tym języku lepiej, niż przeciętny Brytyjczyk po podstawówce. Ze względu na rządowe przepisy i na to, że chciałam uczyć się za darmo, moja nauczycielka zakwalifikowała mnie nie jako imigranta na kurs ESOL (English for Speakers of Other Languages), tylko jako tutejszego człowieka pragnącego rozszerzyć kwalifikacje. Zapisała mnie więc na kurs 'Adult literacy level 2'. Hmmm... Po przyjeździe do Warrington, półtora roku temu, nie umiałam sklecić zdania po angielsku (jestem z pokolenia j. rosyjskiego z przymusu i j. niemieckiego z przydziału). Obecnie czytam prawie wszystko jak leci, rozumiem co mówią do mnie w radio i w sklepie, a także oglądam filmy (TV nie mamy, bo jesteśmy konsekwentni, nie mieliśmy telewizora w Polsce, nie mamy i tu). Potrafię się o wszystko zapytać, nie zabłądzę i dojadę gdzie potrzeba. Potrafię się nawet od biedy wykłócić o swoje. Ale ta moja angielszczyzna, litości! Podejrzewam, że gdybym zaczęła tu pracować, mówiłabym po miesiącu całkiem nieźle. Ale kto zatrudni Ciotkę na niezbyt piękne oczy do pracy innej niż fizyczna? Nie żebym się bała fizycznej roboty, i takie etapy miałam w swojej karierze. Ale nie wierzę, że podczas zamiatania magazynów rozwinę swoje umiejętności językowe.

No nic, na razie nie szukam tu pracy, bo wygląda na to, że niedługo przestanę być Ciotką z Warrington i zostanę Ciotką z - być może - Oxfordu. Albo okolic. A może z innej części Wielkiej Brytanii. Kuba postanowił zmienić robotę, z czym się pewnie uwinie bardzo szybko. Ja się ze swojej strony cieszę, że niezależnie, dokąd się przeprowadzimy, nie będę już jak dziecko we mgle i nie będę szlochać o pomoc przy zakupie majtek lub aspiryny. Myślałam przez chwilę, czy nie uderzyć tu w edukację, ale raczej nie... Przeglądnęłam programy i podręczniki i widzę, że z przedmiotami ścisłymi jest tu gorzej, niż w Polsce. To zostanę przy dekupażu, pouczę się trochę i może kiedyś otworzę mały sklepik. Tutaj rękodzieło jest w cenie :-)

A jak wyszłam z egzaminu, to po drodze miałam charity shop i wygrzebałam taką misę:Misa jest porządna, duża (ponad 30 cm średnicy), drewniana i jeśli ktoś ma pomysł, co z nią zrobić, to jestem otwarta na propozycje. Bo ja mam przed oczami słoneczniki, ale to jakby ciotkowe wariactwo i niewykluczone, że należy je wykorzenić...

czwartek, 23 kwietnia 2009

Chińska masówka

Muszę ograniczyć liczbę postów i zacząć się wreszcie uczyć. Chcę się jednak pochwalić skrzynką na biżuterię, którą zrobiłam specjalnie dla siebie. Nie to, żebym miała nadmiar biżuterii, ale to co mam, walało się dotąd bez ładu i składu.

Tak wyglądała, gdy ją przywiozłam z car boot sale:Po prostu zwykła, chińska masówka z drugiej ręki.

A oto jej obecny stan:I jeszcze z zawartością:Co tu jeszcze dodać? Pierwszy raz coś zaprojektowałam i zrealizowałam od początku do końca tak, jak miało być. Czyli sukces. Jestem całkiem zadowolona ze swojej pracy, natomiast (jak już pisałam) znacznie mniej ze spękań, które udało mi się uzyskać krakiem To-Do. Dłużej kwiczeć nad tym nie będę, należało najpierw zrobić próbę, a potem poważne rzeczy. Muszę jednak przyznać, że za pierwszym razem sama skiepściłam sprawę - ten krak nie lubi pędzla. Kolejny raz nakładałam go palcami i zauważyłam, że oba 'stepy' pracują dobrze, jeżeli drugi rozsmarowuje się tak długo, aż lekko przereaguje z pierwszym. Widocznie wymaga dopieszczenia, co ja na to mogę... Wtedy zasycha równomiernie i nie zostawia pustych miejsc.

A teraz wreszcie do nauki.

Wiecie co?

Wyróżnienie dostałam. Od Elisse, co uważam za nobilitację. Wyróżnienie stawia wymagania - należy wytypować osiem innych blogowiczek i je także wyróżnić. No, alllle... No właśnie. Na moim blogu z lewej strony widać całkiem długą listę blogów (i nie tylko), które czytam. Lista, za którymi 'ja follow' jest jeszcze dłuższa. Czytam nie bez kozery, więc mogłabym rzucić monetą osiem razy albo nie wyróżnić nikogo.

Wybrałam jak zwykle po swojemu, trzecią opcję. Już kilka dni temu chciałam Elisse przyznać order uśmiechu za Adamka. Dzisiaj to rozważyłam do końca i postanowiłam wdrożyć. Zatem:

Elisse - bo jest wielka,
Agnieszce - za konstruktywne rady,
oraz Matceboskiej - za trójdzielność i czwartego kota
wręczam mój własny, osobisty, nieprzechodni order uśmiechu:

środa, 22 kwietnia 2009

Rozczarowanie

Od paru dni siedzę nad angielskim bo niedługo mam egzamin, a w przerwach usiłuję wydekupażować pudełko na biżuterię z car boot sale. Pomysł mi się wykluł niezły, wykonanie całkiem zadowalające (udało mi się bez większych problemów nakleić spory motyw wydrukowany na zwykłym papierze do drukarki) i niczego zanadto nie schrzaniłam. I oto doszłam do ostatniego etapu, do kraka dwuskładnikowego.

Na krakach się nie znam, podczytywałam trochę kursów w Sieci, dlaczego kupiłam krak antyczny To-Do - nie mam pojęcia. Wypróbowałam go tylko raz, na piersiówkach, efekt mnie nie powalił, zostały puste placki bez spękań, ale najgorzej nie było:I oto zasiadłam nad moją skrzyneczką, postąpiłam DOKŁADNIE według instrukcji, oba składniki nałożyłam równomiernie i dość grubo, i czekałam na spękania. Cierpliwie czekałam, żeby nie było wątpliwości. Ponad 12 godzin. Spękania okazały się być nieregularne, miejscami mikroskopijne, miejscami duże, ale to nawet nie w tym problem, jakoś bym zdzierżyła. Najgorsze jest to, że ten drugi składnik tu i ówdzie jakby zniknął, zostały nieregularne plamy jak po wyschniętych kałużach. Spróbowałam to wypełnić cieniem do powiek - w spękania wlazł jako tako, natomiast te plamy zaczęły wyglądać jak brud.

Zmyłam to w cholerę, próbuję jeszcze raz. Pierwszy składnik kraka nałożyłam dwa razy (ktoś gdzieś na jakimś forum zasugerował, że może pomóc), następnie grubą warstwę drugiego. Czekam na spękania.

Już nigdy więcej tego gówna To-Do nie kupię, nawet jak teraz wyjdzie cudownie.

Aaa, no tak. Serwetkę sobie wczoraj przykleiłam do torebki. Niby wiem, że mogło być lepiej, ale w Warrington nikt takiej nie ma i Ciotka jest zadowolona :-)

wtorek, 21 kwietnia 2009

Moore Nature Reserve

Jak ja lubię wiosnę! I ładną pogodę, żeby nie było wątpliwości. Wczoraj pogoda akurat była cudowna, dzień już jest długi, po Kuby powrocie z pracy wybraliśmy się na spacer. Niedaleko, z pięć minut jazdy samochodem.

Tutaj należy się parę słów wyjaśnień. Warrington leży nad rzeką Mersey. Powstało jeszcze w czasach rzymskich i saksońskich, ale rozwinęło podczas Rewolucji Przemysłowej. Miała tu znaczenie obecność żeglownej, choć kapryśnej rzeki, bliskość portowego Liverpoolu i przemysłowego Manchesteru. Przez Warrington przeprowadzono dwie znaczące magistrale kolejowe, wykopano kilka żeglownych kanałów i pobudowano fabryki. Przemysł rozwijał się szczególnie w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX w., i był to ten najbardziej uciążliwy i najcięższy z ciężkich: produkcja stali, tekstyliów, ogólnie przemysł chemiczny i jeszcze jakieś tam drobiazgi. Obecnie, jak w całej Wielkiej Brytanii, warringtoński przemysł jest w zaniku, jednakże po czasach jego prosperity w spadku zostały połacie zdewastowanych terenów.

I tu właśnie chciałam zgrabnie nawiązać do Rezerwatu Moore. Mianowicie na tym terenie jeszcze kilkanaście lat temu wydobywano piasek, częściowo stanowił także miejskie wysypisko śmieci. Wysypiska znam z autopsji, nie będę się wdawać w szczegóły i oszczędzę czytelnikom zdjęć...

A wczoraj spacerowaliśmy po byłym wysypisku:W miejscu odkrywek po piaskowni obecnie jest kilka jeziorek. Na nich i na przylegających, podmokłych i zalesionych terenach, żyje obecnie 131 gatunków ptaków! Ornitologiem nie jestem, ale widziałam kilka gatunków kaczek, ptaszydła które znam jako 'kurki wodne', łabędzie i gąski balbinki:Kuba nakręcił filmik, jak gąski nadają na dwa dzioby, dźwięk jest słyszalny:

Chcę również zaznaczyć, że Rezerwat Moore to nie jest lokalny ewenement. Większość uprzednio zdewastowanych miejsc jest obecnie zamienionych w rezerwaty lub w trakcie rekultywacji.

Marzy mi się, aby podobny los spotkał składowisko 'Żelazny Most'. Hmm... Temat jakoś szczególnie mi znany, pracę dyplomową z grubsza o tym pisałam.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Taka historia mi się przypomniała

Było to mniej-więcej dwa lata temu, gdy właśnie odkryłam w Internecie dekupaż. Początkowo tylko podczytywałam kursy w Cafeart i innych miejscach i podglądałam Fotoforum. Powoli zaczęłam popadać w obsesję, chodziłam za Mężyskem, znaczy za Kubą, i marudziłam: 'kup mi deseczkę' - bo uznałam, że od tego trzeba zacząć. Potem wszystkim wokół opowiadałam, co to jest ten dekupaż i pokazywałam zdjęcia z fotoforum. Sądzę, że było to męczące. W końcu dojrzałam do czynów, zmusiłam Kubę, by mnie zabrał do Castoramy, gdzie nabyłam dwie puszki: białą farbę akrylową i byle jaki lakier, też wodny. Wrzuciłam to do reklamówki i wróciliśmy do domu. Po czym zaraz po wejściu do mieszkania reklamówka się trochę naderwała i powoooli wytoczyła się z niej puszka farby. Bęc. Rozlało się po kafelkach w przedpokoju... Patrzyłam z niedowierzaniem i w ogóle zamarłam. Tymczasem powoooli wytoczyła się puszka z lakierem. Bęc... Tu Kuba postanowił zareagować, bo plama zaczęła się niebezpiecznie rozszerzać w stronę wykładziny. Wyrazów nie zacytuję, w każdym razie zbieraliśmy te mazie za pomocą łyżek (chciałam coś odratować), a następnie papieru toaletowego. Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

I wtedy mąż zadał mi kluczowe pytanie:
- Czy dekupaż to jest lakierowanie przyklejonych, kolorowych papierków?

Odpowiedziałam, że idea owszem, z grubsza właśnie na tym polega.

Na co Kuba tryumfalnie wyciągnął przed siebie paluch z przyklejonym do lakieru skrawkiem zielonego papieru do dupy. I rzekł radośnie:
- Popatrz, to mój pierwszy dekupaż!

A oto moje pierwsze 'arcydzieła', w kolejności powstawania:Wstrząsające...

niedziela, 19 kwietnia 2009

Znowu car boot sale...

...i znowu cierpiałam dzisiaj srodze z powodu niemania własnej chaty. Pojechaliśmy na karbutsejla, gdzie wypatrzyłam:
1. Przepiękne lustro w mosiężnej ramie z motywem kwiatowym, nie pytałam za ile.
2. Niski stoliczek - zniszczony, gruby, drewniany blat na metalowych nóżkach, również z motywem kwiatowym, 2 funty.
3. Szafka nocna, drewniana, zniszczona powierzchownie, 2 funty.

Siedzę teraz i się smucę. Lustro nic, tylko wieszać, pozostałe rzeczy mam przed oczami odnowione... A w norze nie ma nawet kawałka wolnej ściany na to lustro.

Nabyłam znowu parę rzeczy niedużych, które i tak ledwo się zmieszczą. Oto nieco pogięty i zaśniedziały mosiężny koszyk:
Doniczka ze słonecznikiem, jak już będę miała własną kuchnię, to ze słonecznikami właśnie:
Zdjęcia robiłam wbrew wszelkim regułom pod słońce, bo mnie świerzbiło, żeby się pochwalić. Zatem na zdjęciu lampa naftowa, może ktoś dojrzy zarysy klosza:Ten nabytek mnie nieco wnerwił. Gdy zobaczyłam to zdjęcie, postanowiłam ją umyć i 'zdjąć' w innym miejscu. Po włożeniu do wody zlazł czerwony lakier i lampa okazała się być z białego szkła, oprócz miejsc gdzie lakier nie zszedł z jakiegoś powodu. Przez piętnaście sekund miałam pianę na pysku, a potem sobie przypomniałam, że sama ją mogę zrobić znacznie piękniejszą i mi przeszło.

A oto mój ulubiony dzisiejszy zakup:Ten nabytek był także najdroższy, kolczyki kosztowały całe trzy funty. Są srebrne, a te kamyki to prawdopodobnie granaty. Mają w każdym razie ten sam odcień, co granaty w moim zaręczynowym pierścionku. Sprzedawczyni poszła za ciosem i wcisnęła mi jeszcze za dwa funty pierścionek, którego nie umiałam cyknąć w efektowny sposób, więc wtapia się w kolczyki:Pierścionek również jest srebrny, nie wiem co to za kamyczek, ale też mi się podoba. Odcień ma inny, nie 'granatowy'.

Bardzo mnie zaskoczyło, że Mężysko pojechało ze mną nie marudząc ani trochę. Okazało się, że miało swój własny, chytry plan dotyczący używanych rzeczy. Proszę, oto mężyskowy łup:Z tym, że dwie ostatnie książki to moje, mężyskowa jest sensacja. Na sześć książek wydaliśmy oszałamiającą kwotę trzech funtów, w sumie pękło jedenaście.

Na ostatnim zdjęciu kubek, prezent poświąteczny od Duśki. Bratki urzekające :-)
A Mężysko zaprotestowało przeciwko nazywaniu go 'Mężysko'. Hmmm... Mnie się podoba, ale skoro nie chce, to nie. To niech będzie po imieniu.

I jeszcze donos. Siorko, podczytujesz to, więc Ci uprzejmie donoszę, iż gałązka papirusu, co ją od Ciebie przemyciłam, właśnie wypuściła korzonki i zaczątki małych gałązek!!! :-)

sobota, 18 kwietnia 2009

Wye Valley

Znowu ładny łykend, szkoda było siedzieć w domu. Dzisiaj dla odmiany udaliśmy się nie na zachód do Walii, tylko wręcz przeciwnie. Pojechaliśmy w Peak District, który jest terenem mniej-więcej górzystym. Dlaczego mniej-więcej? Gdyż wysokości względne są tam niewielkie, rzędu 300 - 600 m n.p.m., co to dla nas... Teren jest pofalowany, podejścia dość ostre chociaż niedługie, i strome stoki. Za to gdy człowiek wlezie na górę, to potem może wlec się godzinami jednym pasmem praktycznie nie zmieniając wysokości. Pagóry są zazwyczaj łyse, okraszone skałkami i pastwiskami, a jesienią są (podobno, bo nie niestety widziałam) FIOLETOWE od wrzosów. Nieliczne drzewa znajdują się w dolinach. Cały Peak District wygląda bardzo surowo przez ten brak drzew i krzewów, co nie zmienia faktu, że jest tam naprawdę bardzo ładnie, a doliny są często przepiękne.

Dzisiaj ze względu na kiepski stan zdrowia Mieszczyka (baaardzo długi wieczór z kumplem i zbyt wiele piwa) wybraliśmy się na lajtowy spacer, zatem żadnych 'szczytów' (hihihi), jeno powolny spacerek godny emerytów dnem doliny Wye. Pogoda według synoptyków miała być 'brilliance' i daliśmy się na to nabrać. Na szczęście jako starzy wyjadacze mieliśmy ze sobą ciepłą odzież. Nie padało, ale miało być słonecznie, tymczasem na samym początku wycieczki słońca niemalże nie było, za to wizgało wiatrem. Brrr... Mężysko narzekało, że zdjęcia kiepskie - fakt, ale coś tam wybrałam do zilustrowania wycieczki.

Oto początek doliny (na białe niebo proszę nie zwracać uwagi):Rzeczka jest niesamowicie czysta, mimo że przepływa przez wioskę. Oto jej dno:Wodorosty widoczne jak przez szybę...

Nijak nie potrafiłam zmusić Mężyska, żeby robiło mi zdjęcia roślinek. Powiedziało, że nie potrafi. A po drodze widzieliśmy prześliczne, maleńkie storczyki! Może uda mi się wyciągnąć zdjęcie od Duśki.

I tak wlekliśmy się noga za nogą, aż dotarliśmy do wioseczki. Proszę się nie łudzić, tu wioski w górach nie są zamieszkane przez górali, tylko przez bogatych mieszczuchów. W tej konkretnie wioseczce kwitnął kiedyś przemysł - ze względu na bliskość linii kolejowej oraz obecność wody, która napędzała maszyny, był tu kiedyś przemysł wydobywczy - łupano okoliczne skały i poddawano je obróbce. To fragment ówczesnej infrastruktury:Od tamtych czasów wiele się zmieniło. Nie dość, że zlikwidowano linię kolejową (zamiast torów jest ścieżka spacerowa), to jeszcze w dawnych faktoriach i budynkach przyfabrycznych zrobiono luksusowe mieszkania. Wioska teraz wygląda tak:Podejrzewam, że te 150 lat temu, w czasach rozwoju przemysłu w dolinie Wye, okolica nie wyglądała ciekawie. Teraz wszystko jest zrekultywowane, dolina jest rezerwatem przyrody. Woda, jak już wcześniej napisałam, jest czysta, chociaż czasem wygląda jak zupa szczawiowa:Dolina ograniczona jest bardzo stromymi stokami, ale zdjęcie jakoś nie oddaje rzeczywistości:Potem jednakże wspięliśmy się na stok góry, bo nie chcieliśmy wracać tą samą drogą. Wtedy pogoda się już poprawiła i szliśmy straszliwie wąską ścieżką ze słońcem w oczy. Ale czasami oglądaliśmy się za siebie i mieliśmy wtedy takie widoki:Wycieczkę tradycyjnie zakończyliśmy w lokalnym pubie, z którego nie mamy zdjęć, ale jak tu uwiecznić na zdjęciu dobre piwo... I jeszcze rzut oka na Peak District:Te kropki wszędzie to owce, miliony owiec. Ale zobaczyłam o rzut beretem owcę z jagniętami, o tę właśnie:I ucieszyłam się szalenie, że mi Mężysko zaraz zrobi zdjęcie baranków, tymczasem owca gromkim głosem zawołała 'beeeee' i wtedy z trawy wylazł jeszcze jeden baranek, po czym cała rodzina okazała nam lekceważenie i udała się na wypas pięćdziesiąt metrów dalej:Pomijam, że zostaliśmy zlekceważeni przez owce. Do tej pory żyłam w przekonaniu, że jedna owca płci żeńskiej rodzi jedno, ewentualnie dwa jagniątka. A ta ma cztery! To co, ADOPTOWAŁA???

Mężysko kazało mi dopisać, że może ma przedszkole...

środa, 15 kwietnia 2009

Nawracam jak pijany do płota...

...do ogrodów Bodnant. Właśnie odkryłam przeglądając mapkę, że spora część ogrodów została przez nas przegapiona :-(

No to wrzucę sobie na pocieszenie jeszcze kilka zdjęć. Oto olbrzymia, kilkudziesięcioletnia magnolia:
Ta sekwoja jest sporo starsza i naprawdę ogromna (aż się nie mieści na zdjęciu):
O proszę:
Las przecina strumień:
Wypływający z tego jeziorka:
I jeszcze trochę lasu:(zdjęcia Duśki, oczywiście)

Hmmm... Może zabrzmi to jak groźba, ale ja tam jeszcze wrócę!