wtorek, 30 czerwca 2009

A deszcz padał i padał...

...mam nadzieję, że nie przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy. Jest straszliwie, pogoda w Bielsku i okolicach nie pozwala z nadzieją patrzeć w przyszłość. Wczoraj przez chwilę było w miarę znośnie, więc zrobiłam pranie i wyszłam do miasta. Daleko nie doszłam, zawróciły mnie odgłosy burzy i pierwsze krople deszczu. Zdążyłam wrócić w ostatniej chwili - zaraz było oberwanie chmury. Pranie zatem nadal mokre, Ewka zresztą suszy swoje od soboty i nie widać szczególnej różnicy. Moja kołdra robi wrażenie nasiąkniętej wodą, ostatni raz spałam pod wilgotną pościelą podczas deszczowych dni na żaglówce, na Mazurach. Ale wtedy niejako godziłam się na mokry śpiwór, teraz jestem nieszczęśliwa. 

Ale załatwiłam prawie wszystko, co chciałam załatwić. Zdobyłam nawet w tym samym dniu dwa urzędowe papierki, chociaż panie zarzekały się, że tego nie można załatwić od ręki. Okazuje się jednak, że i z biurwokracją da się coś nawalczyć, a właściwie osiągnąć moim, ciotkowym sposobem. Usiąść bez zaproszenia w biurze i powiedzieć 'ależ w bez tego zawalają się wszystkie moje plany' i patrzeć martwym wzrokiem przed siebie. Nagle dokument, na który czeka się np. tydzień kierowniczka podpisuje na minutę przed 15.00 i wcale nie wysyła się podania do Warszawy, jak mówiła pani w okienku na dole. Phi. Muszę mieć w sobie coś strasznego, nie krzyczę, nie proszę, nie grożę. Po prostu jestem i nie wyglądam na kogoś, kto się ruszy w najbliższej pięciolatce...

U Ewki z nudów zaczęłam trochę dekupażyć, ale nie idzie mi - nie mam farb, kupiłam tylko jakieś podstawowe rzeczy, a poza tym ciągle ponuro na dworze i wychodzi kiepsko. I nie chce schnąć, oczywiście. Przemalowałam tylko młynek dla Ewki, znaczy 'to metalowe' jest obecnie miedziane i prezentuje się znacznie lepiej, niż w srebrnym kolorze:

Zdjęcie zrobione po deszczu, więc kolory wyszły takie se.

I jeszcze pokażę jeden z modeli, które kiedyś z pasją robił tata Ewy:

To Santa Maria, stateczek, na którym Kolumb płynął do Indii... No dobrze, model Santa Marii. Precyzja wykonania tego stateczku rzuca na kolana, tata poświęcił na niego dziesiątki godzin pracy. Tymczasem jest to jeden z kilkunastu modeli okrętów w tym domu, jak się uda, to nacykam więcej fotek. Piękne są te żaglowce!

Swoją drogą, rękodzieło to bardzo szerokie pojęcie...

środa, 24 czerwca 2009

Gugiel ustąpił na chwilę...

...i wpuścił mnie na moje konto. No to szybko o ostatnich wrażeniach.

Wsiadłam do samolotu ok. godz. 14 w Liverpoolu, czyli o tutejszej trzeciej. Lot jak lot, oprócz ostatnich piętnastu minut, gdy lecieliśmy w chmurach tak gęstych, że nie było widać skrzydła. Rzucało maszyną w te i wewte, więc siłą rzeczy zaczęłam myśleć o ostatniej, spektakularnej katastrofie. Pilot jednakże wylądował miękko i fachowo.

Czyli że byłam w kraju. Tym razem skazana zostałam na podróż komunikacją publiczną, bo Joli rozkraczyło się auto, Ewa ma jazdę bez trzymanki przy remoncie, a Miśki są w Chorwacji. Wsiadłam zatem do autobusu komunikacji lokalnej, katowickiej, i na razie wszystko było bez zarzutu. Czysto, miły kierowca, trasa do dworca PKP pokonana została bezstresowo.

I tutaj się skończyła moja pogoda ducha. Wlazłam na katowicki dworzec i z miejsca odechciało mi się wszystkiego. Targałam dwie ciężkie walizy, zanim znalazłam kasy, musiałam je taszczyć po jakiś schodach. Stanęłam przed kasą, przede mną dwie osoby... Stałam 15 minut! Panienka za szybą sprzedawała skomplikowany bilet, klikała w ekran dotykowy, a ceny biletów obliczała na kalkulatorku! Litości! Dlaczego tak? Poza tym nie miała żadnego głośniczka, pan przede mną schylał się do takiego mikroskopijnego okienka, zgięty w pół bił pokłony na chwałę PKP i usiłował dojść do porozumienia z panią w kasie. Nie było jej słychać nic a nic, nawet nie dało rady czytać z ruchu warg, bo miała tik nerwowy!

No dobrze, kupiłam bilet. Ostatni posiłek jadłam wcześnie rano, chciałam kupić coś do jedzenia. Przeszło mi, jak zobaczyłam dalszą część dworca, brud i żuli. Następnie usiłowałam dowiedzieć się, z którego peronu odjeżdża pociąg do Bielska, niestety, nie było informacji na tablicy odjazdów, a także nigdzie nie widać było plakatów z rozkładem jazdy! Korytarz prowadzący do wejść na perony wyglądał jak po kataklizmie, brakowało jedynie szczurów przemykających pod ścianami. Wlazłam wreszcie na peron, z którego zazwyczaj jeździłam - tam znalazłam plakat z rozkładem, okazało się, że muszę zmienić peron. No to znowu jazda z walizami 10 i 15 kg... Aha, lał deszcz, daszki na peronie ciekły, było już ciemnawo, ale za to bez oświetlenia. Przeczekałam prawie godzinę, podstawiono staaaareńki skład do Bielska, wsiadłam. Ciemno jak w tyłku, podśmierdywało z lekka, ale mistrzostwo było dopiero, jak ten 'pociąg' ruszył - takiego wizgu, huku i odgłosów darcia stalowych blach nie słyszałam jak żyję... No i poooooszedł, z prędkością chorego ślimaka. Raz przyspieszył, na jakieś półtorej minuty, potem wlókł się jeszcze wolniej. Czytać się nie dało, bo PKP oszczędza na żarówkach, a zgodnie z porą dnia było jeszcze jasno, co z tego że lało i wisiały czarne chmury. W końcu, jak już zaczęłam się cieszyć, że jest blisko, zatrzymał się w Pszczynie i stał przez dwadzieścia minut... Gdy wreszcie dotarłam do Ewki, to zanim rzuciłam się jej na szyję, przez dziesięć minut przeklinałam i urągałam na PKP! 

I tyle moich pierwszych wrażeń :-( Polska jest piękna, Bielsko nawet w deszczu wygląda cudownie, mimo iż wszędzie są remonty dróg, a centrum pachnie mokrym betonem. Natomiast od strony torów wszystko przypomina horror, senny koszmar. Zdewastowane budynki i urządzenia, śmierdzące dworce, wszędzie jakieś ciemne typy i brak ludzi, do których można się zwrócić o pomoc. Po dworcu w Katowicach przemieszczać się mogą jedynie sprawni ludzie, człowiek na wózku nie dostanie się nawet do głównej hali, nie mówiąc o peronach. Ostatnio przez Katowice jeździłam lata temu, myślałam że od tego czasu zmieniło się coś na lepsze. Nic z tego, jest tylko gorzej, a może to mnie się zmieniły standardy...

(Powyższe zdjęcie dworca PKP w Katowicach ściągnęłam ze strony uppersilesian.blogspot.com, tam też jest więcej zdjęć)

Syndrom uzależnienia

Dotarłam do Polski, wiele by tu pisać i może napiszę. Przede wszystkim myślałam jednak, gdzie by się podpiąć do sieci. Na myśl, że mogę nie mieć stałego dostępu do Netu, aż mnie trzęsie. Przemknęło mi nawet przez głowę, że prędzej zrezygnowałabym z piwa...

I w czym rzecz? Sama nie dałam rady, więc poprosiłam wczoraj kolegę, który komputerami zajmuje się zawodowo, aby przypiął mojego lapcioka do ewkowej sieci. Poczarował, przypiął, poszedł sobie, tymczasem ja zostałam rozżalona - sieć na piętrze hula, na parterze, gdzie ja obecnie bytuję - rwie się jak znoszone gacie. Widzę czasem GG, mogę niekiedy przeczytać coś na jakiś portalach, blogi też widzę od czasu do czasu. Nie mogę natomiast zalogować się do googla, by pisać nowe posty. Bo gugiel uznał, że skoro taka słaba sieć, to może ktoś robi jakieś przekręty i chce mi podprowadzić konto. Zatem nie wpuści mnie i koniec! Teraz siedzę piętro wyżej, ale nie mogę nadużywać gościnności... Może będę czasem coś wysyłać w eter po napisaniu tego u siebie, a może nie będę.

W każdym razie czuję się dziwnie, jakby mi ktoś przyblokował okno na świat :-(

niedziela, 21 czerwca 2009

Krasnoludy mają długie ręce

Wczoraj udało mi się zabrać Kubę na szmaty. Potrzebna mu kurtka, w Debenhams wyprzedaże jak ta lala, wyraził łaskawie zgodę. Kuba (z powodu mego grania w Margonem zwany ostatnio Krasnoludem) zakupów nienawidzi do szaleństwa, a przymierzania ciuchów w szczególności. Nie wiem, co by nosił na tyłku, gdybym go czasem nie zmuszała... Tym razem zmusiłam.

Przebiliśmy się zatem przez korki do centrum, wjechaliśmy na trzecie piętro parkingu w Golden Square (można się domyślić, że na poprzednich piętrach nie dało rady zaparkować) i poleźliśmy na shopping. Obiecałam Krasnoludowi, że pójdziemy tylko w trzy miejsca (po kosmetyki, piżamę dla mnie i kurtkę dla Kuby) i słowa dotrzymałam. Doszliśmy w końcu do męskiego działu w Debenhams, ja już wstępnie miałam obczajone miejsca, gdzie warto zajrzeć, zatem sprawnie wymijaliśmy tłumy ludzi snujących się bez określonego celu, a także tych, co cel posiadali - snuć się i zataczać dokładnie tam, gdzie na pewno komuś przeszkadzają. Dopadłam pierwszych kurtek, wygrzebałam rozmiar. Kuba przymierzył, hmmm... Mówi, że super, podoba mu się, tylko rękawy jakieś takie... Faktycznie, gdy wyciągnął łapki przed siebie, mankiety miał z dziesięć centymetrów od nadgarstków. Nic to, szukamy dalej. Kolejna kurtka, ładna - mierzymy. Rękawy jak wyżej. Następne stoisko - droga i brzydka, ale mierzymy. Rękawy za krótkie. I jeszcze jedno. I jeszcze... Kuba zaczął być zdenerwowany. Na ostatnim stoisku, gdzie kurtki były przedrogie, za to skórzane, powiedział że on takiej nie chce. Ja też nie chciałam, ale kazałam mu przymierzyć. Mać! RĘKAWY ZA KRÓTKIE! Krasnolud dostał piany i zaczął pyskować. Że on wie, że z niego kawał chłopa i że brzuch ma wielki. Że rozumiałby, gdyby nie mieścił się w żaden rozmiar tym brzuchem właśnie. Ale że brzuch mu się mieści z dużym nadmiarem, a w każdym cholernym modelu kurtki rękawy są uszyte jak na jakieś UFO, to on nie rozumie. Że jest normalnym, polskim facetem o wzroście 184 cm i do tej pory nie podejrzewał się o nieproporcjonalnie długie kończyny górne. Ale najwyraźniej coś jest z nim nie tak, skoro wszystko, co mierzył, miało za krótkie na niego rękawy. Czyli że normą jest tu konus z wielkim cielskiem i krótkimi łapkami i że w takim razie kurtkę sobie kupi w Polsce. Za miesiąc.

I pojechaliśmy nad morze.

Oto las na wydmach. Trochę jakby zbyt regularny, by mógł powstać naturalnie.
A to już wydmy:Tu też wydmy, od strony morza. Odpływ był, morze odpłynęło ponad pół kilometra, zbyt grząsko było, aby dojść do wody...
To zostaje po odpływie. Te długie, prostokątne muszle są przedziwne :-)A do czego służy ta konstrukcja, nie mam pojęcia...Następna notka już z Polski!

Losowanie

Czyli wyniki :-) Oczywiście postopniuję nieco napięcie, najpierw techniczna strona zabawy. Kuba napisał program do losowania:Program jest baaardzo sprytny - mogłam sobie wgrać do niego listę kandydatek:Niestety, bez animacji nie da się pokazać, jak BARDZO sprytna jest ta maszyna losująca. Mianowicie zachowuje się prawie jak ruletka, przez pół minuty granatowy pasek porusza się bardzo szybko z góry na dół i odwrotnie, podświetlając coraz to inną amatorkę tego zielonego. Prawdę mówiąc, niefajnie jest tak w samotności znosić emocje - podczas czekania na wynik podniosło mi się ciśnienie :-) I oto właścicielką tego zielonego stała się (TADAM!):

Teraz Katarzynka wypada z hukiem z maszyny losującej:
W dalszym losowaniu udział bierze 39 kandydatek (bez zmiany numeracji).

Następna stresująca mnie chwila, kolejne losowanie, granatowy pasek pędzi jak szalony tam i z powrotem. Zatrzymał się. TADAM!
Mam nadzieję, że Katarzynka i Wróbelek są zadowolone :-) Wróbelek deklarowała apetyt na stokrotki, więc tu jestem raczej spokojna. Dziewczyny, zaraz Wam wrzucę informacje na Wasze blogi, wyślijcie mi, proszę, namiary na mejla agahojnacka@gmail.com

Pozostałym osobom serdecznie dziękuję za udział w konkursie i za odwiedziny. Jeśli jeszcze znajdę coś fajnego na starociach, będę o Was pamiętać!

sobota, 20 czerwca 2009

Zamykam listę do losowania :-)

O rany, nie spodziewałam się takiej frekwencji. Przez pierwsze dwa dni myślałam raczej, że konkurs o to zielone i to drugie ze stokrotkami rozejdzie się w niebycie, jak inny, pierwszy, który ogłosiłam na początku istnienia bloga (jest tam gdzieś, jest!). Tjaaa, nikt mnie wtedy nie znał... W naiwności swojej zrobiłam zabawę dla znajomych, ale rozkręciło się. Co najlepsze - przysięgam że nie było to moim zamierzeniem - akcja typu 'wklej mój link na swoim blogu' jest sposobem podniesienia swojego 'page rank', czyli że strona jest teraz lepiej widoczna w wyszukiwarkach. Czy jakoś tak. Nie znam się, Kuba mi to tłumaczył długo i zawile, potem sprawdził, że page rank mojej strony wynosi 2 w skali 10-punktowej. Zapewne przed konkursem wynosił piękne, okrągłe '0'. Łał, jestem trochę sławna!

Żarty żartami, ale na liście znajduje się 40 amatorek zielonego i/lub stokrotek, a ja jestem w kropce. Gdybym pomyślała wcześniej, zasady byłyby inne - każda kandydatka zgłosiłaby, który przedmiot chce losować, po czym zrobiłabym losowanie dla dwóch grup osobno. Nie mam zwyczaju zmieniać zasad w trakcie zabawy, zatem będzie tak, jak w notce o konkursie: najpierw spośród 40 chętnych losowana jest przyszła właścicielka tego zielonego (nie bierze udziału w dalszym losowaniu), następnie - stokrotek. Niewykluczone, że któraś z Was wylosuje rzecz niechcianą, jakieś obrzydliwe świeczniki lub wręcz przeciwnie, paskudne stokrotki wśród zboża. Proszę się wtedy nie krępować i w za pomocą komentarza pod notką zrezygnować z wygranej, losowanie na tę rzecz odbędzie się po raz drugi ;-)

Zmieniło się tylko jedno. Kuba powiedział, że nie zamierza grzebać łapką w misce czy w innym naczyniu z losami (niepotrzebnie mu powiedziałam, że jego łapa będzie na zdjęciu), zatem napisał mi mały, sympatyczny program do losowania. Jeszcze robi poprawki, ale możliwe, że w trakcie mojego ględzenia go zakończy i 'ciągnięcie losów' za pomocą komputera odbędzie się zaraz. Na razie publikuję listę konkursową. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, proszę kliknąć na link, ale zapewniam, że nie będzie machlojek.

Ach, jeszcze zdjęcie. Muszę wkleić jakieś zdjęcie, bo to wygląda bardzo ładnie na zaprzyjaźnionych blogach, od razu widać, że jest nowa notka. To proszę, jaką ładną ilustrację zrobiłam sobie do profilu w Margonem:Gra mnie wciągnęła, ale nie ze szczętem. Dzisiaj już w normie, siedziałam tylko z godzinę. Jutro pewnie krócej, w końcu muszę się spakować i posprzątać trochę chatę przed wyjazdem. Ciekawe, czy moje kwiatki przeżyją półtora miesiąca opieki Kuby. Papirus coraz ładniejszy, jak mi go zasuszy, to będę zrozpaczona!

czwartek, 18 czerwca 2009

Brytyjskie rozwiązania techniczne II

Znowu jestem wnerwiona, bo główny alarm przeciwpożarowy wyje co chwilę przez dwie sekundy. Pora zatem na dalszy opis nory.

Nora to typowe tutejsze mieszkanie - one bedroom flat. Składa się z sypialni, kuchniosalonu, przedpokoju i miniłazienki. Metrażu nie znam, na oko 35 m2. Okna są dwa, drzwi zewnętrzne zamykane są na niezwykle nowoczesny klucz. Złodziej, ujrzawszy ten klucz uznałby na pewno, iż taki patent nie może zamykać nic godnego uwagi. Przez dziurkę widać światło z korytarza, przez szczeliny w drzwiach przedpokój nocą jest oświetlony jak Las Vegas.

Kuchnię opisałam wcześniej, zatem, proszzzzzzzzpaństwa, oto saloon:

W salonie otóż najbardziej efektownymi ozdobami są dwa kaloryfery powieszone na środku dwóch ścian. Na trzeciej ścianie znajdują się drzwi balkonowe (tylko drzwi, bez balkonu), czwartej ściany nie ma, bo jest kuchnia. Zatem jak ustawiać meble? A kogo to obchodzi? Projektant nie zastanawiał się, czy pokój ma być ustawny, ważne było, że jest central heating. Bo ogrzewanie centralne to wcale nie jest standard, to luksus dostępny od niedawna, w domku Mieszczyków (z lat osiemdziesiątych) kaloryfery zostały dorobione później. Zatem skoro mamy CO, to kaloryfery mają być główną ozdobą salonu. Przywiezionych z Polski rzeczy mamy sporo, książki gdzieś trzeba trzymać i durnostojki, a także płody mojej ręcznej produkcji. Mieszkanie wynajęte zostało z umeblowaną kuchnią i paroma gratami, należało kupić jakieś meble do salonu. No, ale jak umeblować salon, skoro przeszkadzają: 1.) rzeczone kaloryfery, 2.) kinkiety ścienne, które nie pozwalają wstawić wysokich mebli, bo też są rozmieszczone bez ładu i składu... Kolejny feler - kinkiety to takie gipsowe coś w formie misek przyczepionych do ściany, pomalowanych w ten sam przeraźliwy kolor 'magnolia' i świecące tylko do góry. Tutaj wszystko razem, jako bonus - rządek angielskich kontaktów:Ze względu na powyższe elementy krajobrazu kupiliśmy najtańsze meble z dykty i postanowiliśmy przetrwać w takim stanie, aż zdecydujemy, co dalej...

Z salonem jeszcze nie skończyłam. Pomieszczenie to, właściwie 'kuchniosalon' zawiera w sobie użyteczny schowek. Na początku był w nim porządek, bo służył głównie do przechowywania zapasów i AGD. Niestety, po jakimś czasie przyszli panowie ze straży pożarnej i doczepili się do rowerów stojących na korytarzu. Powiedzieli, że rowery należy zabrać, bo tak. Bo będą przeszkadzać w przypadku ewakuacji. I teraz rowery mieszczą się tam:Kuba ma wprawę w wyciąganiu i chowaniu - cała akcja zajmuje mu nie więcej niż 10 minut.

Miałam teraz pisać o sypialni, ale chyba jednak najpierw łazienka... Pomieszczenie jest wielkości może 3 m2, znajduje się w nim kibelek, umywalka i wanna. Na meble zabrakło miejsca, wstawiliśmy tylko plastikową półkę z wysuwanymi szufladami. W łazience element rozrywkowy stanowi wanna. Mianowicie tutejsi budowlańcy uznali, że najlepszym tworzywem do ustawienia wanny jest płyta pilśniowa. Woń w łazience nie była szczególnie przyjemna, więc kiedyś Kuba odkręcił osłonkę przy wannie i odkrył tam, hmmm... Bagno to stanowczo najlepsze określenie. Zaczęliśmy badać problem i szybko się wyjaśniło - płyta pilśniowa jest dość miękka, pod ciężarem się zapada. Wtedy powstaje szczelina między krawędzią a kafelkami, leje się woda, a dalej już wszystko jasne. Trzeba było uszczelnić silikonem. Podczas tej operacji Kuba, stojąc oczywiście w wannie, poślizgnął się nieco, wykonał przytup, a łokciem wybił dziurę w ścianie. Okazała się, że jest gipsowo-kartonowa, nasiąknięta wodą. Heh... Dobra, wysuszyliśmy bagno. Dziura w ścianie została zagipsowana, ale wyszła spod farby w formie liszaja. Wrrrr, pomalujemy to przed przeprowadzką.

Teraz miejsce do spania i pracy. Sypialnia jak sypialnia, ten sam przygnębiający kolor ścian, takie same kinkiety jak w salonie. Ciasno jest, bo upchnęliśmy tu dwa biurka na dwa komputery. Jako umeblowanie występuje szafa ścienna i też powinnam pokazać zdjęcie, ale akurat się pakuję i mam bajzel. Co se będę obciach robić. Szafa została zaprojektowana na człowieka o bardzo wąskich ramionkach, wieszaki wiszą w niej na skos i z reguły nie jest zasunięta do końca - nie chcę mieć pogniecionych wszystkich ciuchów, a poza tym drzwi wypadają z prowadnic. Tylną ścianą przylega do łazienki, co jest nie bez znaczenia. W czasie, gdy lało się pod wannę i namakała ściana, w szafie mieliśmy nieciekawy zapaszek oraz wilgotną podłogę. Bueee...

Kolejny rewelacyjny pomysł to umieszczenie piecyka gazowego w sypialni, w schowku za drzwiami:Schowek jak schowek, piecyk jak piecyk. Ino nie potrafię pojąć, jak można w chałupie zamontować dwa czujniki dymu i jeszcze jeden dodatkowy, centralny wyjec przeciwpożarowy, ale najpierw wstawić komuś kotłownię do sypialni...

A! I jeszcze okno. Plastikowe, luksusowe znaczy, otwiera się na zewnątrz, i to tylko jedno skrzydło. Poza tym nie da rady go zablokować w dowolnej pozycji ani rozszczelnić. Ma tylko dwie funkcje: otwarte/zamknięte. Gdy jest mocny wiatr, nie może być ani odrobinę uchylone, co nie przeszkadza - i tak się wietrzy przez szpary i pęknięcia. Ciekawe, czy wypadnę kiedyś przy okazji próby umycia. Takie próby podejmuję, co prawda nader rzadko. (Jak widać, paskuuuudna pogoda dzisiaj, chociaż nie pada...)

Skoro było o kotłowni, to jeszcze jeden aspekt centralnego ogrzewania. W zimie przechodząc przez przedpokój zaczęłam się potykać. Po jakimś czasie zaitrygowało mnie to, przyjrzałam się podłodze i okazała się być odkształcona. Na podłodze leżą płytki PCV, znalazłam na nich wypukłość, jakby pod spodem przeszła wielka dżdżownica. Okazało się, że biegnie tamtędy rura CO, która nagrzewa płytki. Po sezonie grzewczym wszystko oklapło, a płytki się rozeszły w szwach i teraz jest pięknie:Ach, główną ozdobą maleńkiego przedpokoju jest oczywiście kaloryfer wiszący na środku ściany. Naprawdę, mogłoby go tam nie być, pozostałe pomieszczenia są ogrzewane wystarczająco.

Nie wiem, czy wymieniłam wszystkie wady mieszkania. Zalet nie posiada, moim zdaniem, oprócz nienajgorszej lokalizacji. Budynek jest nowy, ma zaledwie cztery lata, w korytarzu widać pęknięcia na ścianach, okna są źle osadzone, podłoga się rusza, alarm p.poż. uruchamia się bez powodu i wiatr świszczy przez drzwi. Wykładzina dywanowa na schodach jest jeszcze estetyczna, bo położona dwa miesiące temu. Uważam, że cała ta buda nadaje się do generalnego remontu, a najlepiej sprawdziłby się dźwig z kulą na łańcuchu. Rozsądny człowiek zapyta, po jaką cholerę tu mieszkamy. Heh, no bo tak. Firma sprowadziła tu Kubę do wynajętego na parę miesięcy mieszkania, w tym czasie nie było jeszcze aż tak źle (pomijając pralkę), zatem podpisaliśmy z właścicielką kolejną umowę. Później zaczęliśmy się zastanawiać nad dalszymi planami. Bez sensu przeprowadzać się na chwilę, przeprowadzki są kosztowne, a nie ma gwarancji, że będzie lepiej. Czekamy, aż coś się wyklaruje w sprawie Kuby pracy, we wtorek jedzie na kolejną rozmowę...

A ja marzę o domku z ogródkiem i oglądam sobie zdjęcia na zaprzyjaźnionych blogach.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Heh...

Od przyrośnięcia do krzesła uratowała mnie dzisiaj Daniela, wywlokła mnie z domu. Jak się ubiera Wojowniczka na spacer? Wskakuje w buty na obcasie i torebkę (w końcu piękna pogoda, lans się liczy i wygląd zewnętrzny), po czym, zamiast szlifować bruk, udaje się na sześciokilometrowy spacer wyżwirowaną ścieżką wzdłuż Manchester Canal. Potem ulega namowom ('- To co teraz robimy?' '- Dobrze, namówiłaś mnie!') i idzie do pubu, skąd dzwoni po męża wracającego z pracy, że skoro ma po drodze, może zabrać Wojowniczkę do domu... A teraz Wojowniczka kwiczy z otartymi stopami, ale zaraz zaloguje się do Margonem i zapomni o bólu ;-)

To jest mój ulubiony pub, 'The Stag', czyli po naszemu 'Jelonek' (zdjęcie z tyłu budynku, bo z powodu otartych stóp nie miałam chęci biegać wokół):Kiedyś muszę się wybrać z aparatem do środka, tam jest prawdziwy, tutejszy klimat i nie chce się wracać do domu. Jeszcze zdjęcie szyldu:A że nie robiłam zdjęć na spacerze wzdłuż kanału, zatem zdjęcia z poprzedniego spaceru, znad Mersey, peryferia Warrington:Poszliśmy z Kubą sprawdzić, czy da się tam gdzieś popływać. Nie da się :-(

piątek, 12 czerwca 2009

Brytyjskie rozwiązania techniczne

Usiadłam do tego posta, bo się zdenerwowałam. Kurde, no, mogłam paść jak mucha!

Wzięłam się za sprzątanie chałupy, bo nawet mnie się to czasem zdarza. Zaczęłam od części kuchennej - i tu czynności są dosyć oczywiste. Pozbierać, co do zmycia, wywalić, co do wywalenia, umyć kuchenkę, przetrzeć blaty... Zatem umyłam, przetarłam, odwróciłam się do zlewu, by zmyć gary. Zmywam, coś mi wali siarkowodorem... Coraz mocniej wali, obwąchałam zlew, naczynia w nim i obok, sprawdziłam, czy mi coś nie 'dojrzewa' w koszyku z warzywami. NIC. A siarkowodór daje coraz intensywniej. W końcu coś mnie tknęło, wyłączyłam radio i usłyszałam ssssyk... Gaz się ulatniał, i to nie anemicznym ciurkiem, a z całej siły. Pomijam, że do bezwonnego metanu dodaje się tu wonnego, za to trującego siarkowodoru (wszystko jedno na co człowiek zemrze, na wybuch, przez uduszenie czy zatrucie). Istotne jest, że ktoś zaprojektował moją kretyńską kuchenkę gazową tak, że wystarczy lekko trącić ścierką kurek, a on się rozkręca na cały regulator i wypuszcza w atmosferę co tam ma. Grrr! Tym razem jeszcze nie zeszłam, poprzednim - jak da się zauważyć - też, ale kiedyś mogę nie mieć szczęścia...
(Kurki jak kurki, nic szczególnego, ale dlaczego nie dodano blokady? Możliwości odkręcania po naciśnięciu?)

Moją najulubieńszą rzeczą w kuchni jest pralka. Dość powszechnie jest wiadome, że tu pralki stoją w kuchni. Trudno się dziwić, bo łazienki są zazwyczaj wielkości psiej budy i żadne luksusowe urządzenia się w nich nie mieszczą. U mnie stoi koło zlewu i jest to logiczne - odpływ brudnej wody. Ale ze zlewu korzysta się bardzo często, a to, co z niego wypływa, to nie jest bynajmniej źródlana woda... Moja pralka ma taki fajny myk, że nie działa w niej syfon. Bo za mała różnica wysokości chyba. No i podczas mycia garów brudna woda przelewa się do pralki... Na ratunek został wezwany tutejszy 'fachowiec', przyszedł, zobaczył urządzenie i powiedział, że zabudowanych to on nie naprawia. I poszedł. Nie jestem w stanie dostrzec różnicy między pralką za drzwiczkami od szafki a taką luzem. Kuba pomyślał i wymyślił, że trzeba zamocować zawór - ale w B&Q (tutejszej Castoramie) go nie znalazł. Cóż, od półtora roku po myciu garów wypompowuję z pralki ścieki, a potem jeszcze ją płuczę. Myślę, że tu mój mąż za mało się starał, ale nie wnikam, bo to nie moje mieszkanie - aczkolwiek my płacimy za wodę...
(Pralka z wodą po myciu garów)

Następna rzecz, która sprawia mi kupę radości, to czujnik dymu. Wystarczy lekko podsmażyć cebulę i zapomnieć otworzyć przy tym okno (wyciąg kuchenny jest, ale nie działa bez otwarcia okna, to kolejna ciekawostka). Pierwszy raz czujnik włączył wycie po kilku dniach mojego tutejszego życia, Kuba był w pracy, a ja pichciłam. Nagły ryk przyprawił mnie o wstrząs i atak paniki, nie wiedziałam, co to jest, jak wyłączyć i czy nie dzieje się coś poważnego. Nie znałam języka, nie wiedziałam, jak wołać o pomoc i do kogo się zwrócić. Dlaczego nie wpadłam w totalną histerię, nie mam pojęcia. Skojarzyłam potem to wycie z opowieściami Mieszczyków, wyłączyłam gaz i otworzyłam okno. Po paru minutach przestało wyć, ale co przeżyłam, to moje... Teraz już nieco przywykłam, ale gdy zaczyna wyć w momencie, kiedy trzymam patelnię z wrzącym olejem, przeklinam kretyńskie przepisy BHP.
(Oprócz funkcji ostrzegawczej, czujnik posiada niewątpliwe walory estetyczne... Oto główna dekoracja sufitu...)

Następna z moich ulubionych rzeczy to kontakty. Już kiedyś o nich pisałam - że mają pstryczki pozwalające wyłączyć urządzenie bez wyciągania wtyczki z gniazdka. Raz sobie dzięki temu rozmroziłam lodówkę, ale z lodówką to w ogóle była grubsza sprawa i znowu oparło się o 'fachowca'. Mianowicie kiedyś otworzyłam górne drzwi, do chłodziarki - światła niet... No to kopnęłam głupiego grata - światło się pojawiło. Włączył się agregat, pomruczał chwilę, światło zaczęło mrugać, zgasło... I tak parę razy, nie wiadomo o co chodzi, przybył 'fachowiec'. Wyciągnął lodówkę z zabudowy (ten przynajmniej próbował, nie?), ostukał, pomierzył coś fachowym urządzeniem i powiedział, że to agregat i że on wymieni za 120 funtów plus koszta robocizny. Nie mogliśmy o tym sami zadecydować, umówiliśmy się na zaś, po rozmowie z właścicielką mieszkania. Ale po wsunięciu na miejsce okazało się, że lodówka działa jak należy. No to super. Po kilku dniach zastałam w szufladach zamrażarki wodę po uszy i pływające w tym szczątki. Kuba się wnerwił, sam odsunął lodówkę i odkrył, na czym polega problem. Lodówka tylną częścią opierała się o kontakt do którego była włączona, i pstrykała sobie przełącznikiem... Poruszona odsuwała się nieco, więc zaczynała działać, potem drgania przenosiły ją bliżej kontaktu. Wystarczyło zalepić plastrem...
(Oto moje włączniki, dwa do kuchenki, jeden do wyciągu nad nią. Prosto zamocowane, prawda?)

I jeszcze jedna rzecz, tym razem szerszego zasięgu, ale w kuchni też występuje. Tutejsze przepisy wymagają, żeby we wszystkich pomieszczeniach, w których przebywają ludzie, były przeciwpożarowe drzwi i zamykały się automatycznie. Zatem przy każdym przechodzeniu z kuchniosalonu do sypialni musiałabym mocować się z dwojgiem ciężkich drzwi... Przepisy przepisami, drzwi same wracają na miejsce, zatem w każdym markecie można kupić takie coś z plastiku do podpierania. Można kupić bardziej dekoracyjne, widziałam drewniane w kształcie krasnoludków i grzybków, ale to przerost formy nad treścią. U mnie wystarczają takie:Temat tutejszej technologii nie został wyczerpany, ale na razie dam spokój, żeby nie było, że tylko narzekam. Dzisiaj było o fragmencie mieszkania, a konkretnie o nibykuchni. Następne pomieszczenia scharakteryzuję, gdy znowu się na coś wnerwię ;-)

czwartek, 11 czerwca 2009

Przesyłka od Ani :-)

Ania z jezior oprócz robienia pięknych zdjęć, tworzy także przepiękne, ceramiczne przedmioty. Ja tego nie potrafię, ale za to mam dar przekonywania - udało mi się nakłonić Anię do wymiany. W zamian za moje deku dostałam gliniane liście i serduszko z masy solnej.

Niestety, nie umiem robić tak ładnych zdjęć, więc zamieściłam linki do fotografii Ani, a tutaj wrzucam, co udało mi się wycisnąć z resztek światła wpadającego przez moje małe okno ze szprosami:Chciałam, aby szklane kaboszony wyglądały jak krople rosy... Cóż, każdy robi, co może ;-)
I jeszcze serduszko:Prawda, że fajne te liście i serduszko? Prawda? Dziękuję, Aniu i polecam się na przyszłość :-)

Chciałam jeszcze podziękować Eli za przyznanie mi wyróżnienia:Dziękuję Elu, to baaaardzo miłe :-) Chciałam jednocześnie zaznaczyć, że dla mnie wyróżnieniem jest każdy komentarz, który otrzymuję. Jeżeli ktoś, niezależnie od poglądów, zabiera u mnie głos - daje mi sygnał że to, co piszę, jest co najmniej zauważalne... Dlatego też nie przyznaję wyróżnienia konkretnym osobom. Czytam każdą notkę na blogach widocznych u mnie po prawej stronie, bo w każdym znajduję coś dla mnie istotnego...

wtorek, 9 czerwca 2009

...a może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe...

Blogowa koleżanka zaraża mnie różnymi dziwnymi rzeczami, ostatnio piosenką 'Do przyjaciół gówniarzy'. Chodzę teraz i nucę, szczególnie wers, który zacytowałam w tytule. Siłą rzeczy zaczęłam go dopasowywać do okoliczności. Zatem dzisiaj - Warrington na zdjęciach i w opisach.

Chyba już dawniej pisałam, że Warrington to dziura. Dwustutysięczna, ale dziura że hej! Składa się z malutkiego centrum, które kiedyś było przemysłowe, dwóch dworców kolejowych i jednego autobusowego, hektarów dzielnic robotniczo-zasiłkowych, a także kilku takich lepszych, dla ludzi z middle class. Podobno mieszkał tu też facet, który ostatnio zamordował polską bizneswoman, ale uchwyciłam tylko kątem ucha w wiadomościach i nie starałam się wnikać dalej. On zdaje się mieszkał w bogatszej dzielnicy...

Samo centrum to kiedyś były fabryki, obok upchnięto jakoś Town Hall. Jest to zwyczajny budynek, sam w sobie niczym się nie wyróżnia, ale za to jakie ma ogrodzenie!(Zdjęcie pochodzi z Wikipedii, jakoś zapomnieliśmy uwiecznić ten szczególny zabytek)

Tu kiedyś były fabryki:Cały kwartał miasta po prostu zburzono i zbudowano od nowa. Widoczne na zdjęciu powyżej kolumny nazywają się 'Guardians'. Czego pilnują, nie mam pojęcia... W tle widoczna brama do 'Golden Square', dużej galerii handlowej, w której jest dokładnie to samo, co wszędzie na Wyspach - Maks&Spencer, Debenhams, Boots, Next, Starbucks i takie tam inne. Zatłoczona jest w łykendy i w porze lanczu, poza tym chodzą po niej staruszkowie, matki z trojgiem dzieci w wózkach, czasami ja. Alicja, Szalony Kapelusznik i Marcowy Zając lancz jedzą często w towarzystwie smakoszy makdonalda. Na tym zdjęciu we własnym gronie, bez Kota z Cheshire:Bo Warrington leży właśnie w hrabstwie Cheshire, ojczyźnie Uśmiechu bez Kota :-)

Powyższe zdjęcia to ścisłe centrum, składające się naprawdę z kilkunastu coraz węższych uliczek. To jest jedna z dwóch głównych:Najbardziej zszokował mnie fakt, że o godzinie siódmej wieczorem środek miasta wygląda jak wymarły, jak po zagładzie nuklearnej... Ludzi można wtedy spotkać w handlowo-rozrywkowym Gemini Park na peryferiach, w pubach lub w parkach. W ścisłym centrum nie ma nikogo!

A tu jeszcze dworzec autobusowy, całkiem nowoczesny:A potem zaczyna się już tak:Następnie przez jakiś czas jest bardzo nieciekawie - najbliższe centrum miejsca to po prostu ulice smętnych szeregówek i nowo postawionych budynków mieszkalnych, i wszystko to z czerwonej cegły. Poza centrum praktycznie nie ma żadnych sklepów i punktów usługowych. My mieszkamy w budynku utrzymanym w podobnym klimacie, co te poniżej:Nasza ulica nie jest szczególnie ciekawa, takie sobie zwykłe miejsce. Kilkaset metrów dalej przejeżdża się przez most nad kanałem:...i już się jest w Stockton Heath, obecnie dzielnicy Warrington:Powyższy mostek i Bridgewater Canal to też Warrington. Im dalej, tym jest lepiej, te kaczuchy pływają również w Warrington, w Appleton Reservoir:W podsumowaniu - Warrington to nie jest najpiękniejsze miasto świata i dzieje się tu niewiele. Gdyby rozwinąć tytuł dzisiejszego posta: '...i niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...' - hmmm, podobno w jednej dzielnicy, w Orford, jest bardzo nieprzyjemnie i lepiej tam nie chodzić po zmroku, a najlepiej nie mieszkać. W Orford, ze względu na niskie ceny, wynajmuje domy wielu Polaków. Jest tam jeden z dwóch sklepów z polskim jedzeniem - właściciel mi mówił, że regularnie wybijają mu szyby i niszczą samochód... Jednakże tu, gdzie na razie żyjemy, jest całkiem nieźle. Do kaczuszek mamy 20 minut piechotą, a do takich miejsc, jak na poniższych zdjęciach, z 10-15 samochodem. Sąsiedzi czasem wrzeszczą po nocach, ale gdzie nie wrzeszczą? Za to jest zielono, w miarę czysto i blisko do naprawdę fajnego pubu z dobrym piwem i muzyką. W mieście i okolicy jest 16 parków i minirezerwatów przyrody. Można godzinami jeździć na rowerze, nie używając szos, tylko tak zwanych footpaths, ścieżek spacerowych. Jeśli chodzi o brak rozrywek kulturalnych - nie przesadzajmy. W Polsce wieczory najczęściej spędzałam w domu lub ze znajomymi. O, znajomi - tych brakuje najbardziej, ale powoli zaczynamy sobie z tym radzić. Gdyby mi kazano wybierać - Bielsko, Wrocław czy Warrington, niewątpliwie rozterkę sprawiłby mi wybór między Bielskiem a Wrocławiem. Tymczasem jednak nie mam tej możliwości, a Warrington jako miejsce do życia oceniam bardzo dobrze.