wtorek, 25 sierpnia 2009

Mam różyczkę

No co? Mam. Parszywe plamy tu i ówdzie, najpierw ciut na pysku, potem na szyi, wreszcie rozlazły się po klacie. Początkowo wyglądało to na alergię, następnie - gdy zaczęło swędzieć do niemożliwości, podejrzewałam zgoła trąd. Myślałam że wszystko mi odpadnie, ale nie, jednak nie... Diagnozę wystawiłam sobie sama po wielu konsultacjach z dr Google oraz po objawach u Krasnoluda, który zapadł także i miał wszystko to, co o różyczce piszą, jeno bez parchów. Ja z parchami, biednemu zawsze wiatr w oczy. Takie rzeczy ludzie przechodzą w dzieciństwie i raz na zawsze mają spokój! A ja teraz siedzę zamknięta w norze, bo poczucie odpowiedzialności nie pozwala mi wyjść między ludzi, a zwłaszcza kobiety ciężarne których tu mnóstwo...

Zdjęć nie będzie, jak wyglądają różyczkowe plamy można zobaczyć w guglu, o ile ktoś nie pamięta z dzieciństwa. Nic ciekawego. Grrr... Ale już przechodzi.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Wessenden Valley

Wracam do formy, jak się zdaje. Kalina pochwaliła mi się parę dni temu, że pójdzie z przyjaciółmi na wrzosy. Myślałam, że mnie spali zazdrość, nie dość że na wrzosy, to jeszcze z przyjaciółmi... Ale na szczęście mam Krasnoluda i tak długo go męczyłam, aż mnie zabrał w Peak District.

Krasnolud nie byłby sobą, gdyby nie marudził, że pogoda paskudna i że będzie jeszcze gorzej. Na początku rzeczywiście zanosiło się nieciekawie, ciemne chmury i smętne szarzyzny. Wypatrywałam wrzosów, ale gdzie tam! Wszystko było szaro-bure:Wycieczka była lajtowa, w końcu jeszcze nie minął miesiąc od czasu, jak mnie pocięto. Znowu znaleźliśmy sobie dolinę z czterema sztucznymi jeziorami. Droga była płaska, ludzi mało, stan wody niski. Za to przy pierwszym jeziorze straszyła taka tablica:
Ostrzeżenia, że woda jest głęboka, widzieliśmy tu nad niemal każdą kałużą głęboką po kolana. Natomiast informacja, że zimna woda zabija, doprowadziła Kubę do szału i słowotoku, pół wycieczki potem perorował na temat niebezpiecznych wanien z wystygłą wodą i apelował, aby zaspawać kurki - oczywiście nie te z wodą ciepłą... I poszliśmy powoli pod górkę, Krasnolud urągał na pogodę:Ja oglądałam sobie paprotki rosnące między kamieniami:A tymczasem za nami zaczynało się robić ładnie:Kubie zdecydowanie poprawił się humor, a gdy jeszcze spotkaliśmy towarzystwo, to nawet wdał się w rozmowę swoim soczystym barytonem:A potem było już coraz ładniej i bardziej pogodnie:A wreszcie zamiast szarzyzny i burości ukazało się to, po co tu przyjechałam :-) Oto wrzosowiska:Znudziła nam się wygodna droga, więc skręciliśmy w jakąś podejrzanie wyglądającą ścieżynę. Władowaliśmy się w błoto, ale nie pożałowaliśmy - na końcu wąskiej dolinki ukazało się miejsce jakby specjalnie stworzone do gier RPG i długich opowieści przy ognisku. Jedynym problemem byłby tutaj kompletny brak drzew, poza tym wszystko, co potrzeba - woda, miejsce na namioty, a przede wszystkim tajemniczy nastrój i szmer spadającej wody...Gdy wracaliśmy, pogoda wróciła do angielskiej normy, lecz ja już miałam swój bukiecik wrzosów :-)I na koniec kilka zdjęć z typowego tutejszego miasteczka. Architektura jest inna niż w naszych okolicach, przede wszystkim budynki są tu budowane nie z czerwonej cegły, a lokalnego kamienia, i nawet przy tak nieciekawej aurze bardzo mi się to podobało. Oto centrum maleńkiego Delf:Peak District to zdecydowanie jedna z rzeczy, których będzie mi brakowało po przeprowadzce do Southampton...

czwartek, 13 sierpnia 2009

Słoneczniki ponownie

Wczoraj zmuszona byłam przy okazji zakupów nabyć w markecie torbę ekologiczną - i potem dymałam przez miasto z worem w napis 'I love ASDA'. A ja wcale tej ASDA nie love, kocham małe, osiedlowe sklepiki, których tu wcale nie ma. Niezależnie od napisu szkoda byłoby ją wyrzucić, więc nakleiłam słoneczniki i teraz mogę tę torbę nosić choćby na lans ;-) Pierwszy raz naklejałam tak duży motyw z serwetki, do przyklejenia użyłam 'textil transfer medium' marki Viva Decor, nabyty w którymś polskim sklepie internetowym. Na polskojęzycznej naklejce na opakowaniu tkwi informacja: instrukcja użycia na załączonej ulotce. Żadnej ulotki nie otrzymałam, więc przykleiłam na czuja. Nie wiem jeszcze, jak to się będzie trzymało, natomiast kleiło się całkiem fajnie, serwetka nie rozlazła się pod wpływem wilgoci, a nawet prawie się nie pomarszczyła. Proszę, to front (pociapany tu i ówdzie białą farbą, by ukryć napis, miejscami jadowicie zielony):
Tu zaś strona z założenia tylna, na której spod serwetki wyziera pierwotny stan:Metkę mogłam odpruć, ale przecież zawiera napis, że to sama ekologia, redukcja efektu cieplarnianego i wkład w lepszą przyszłość. Została, choć tutejsze deklaracje proekologiczne to jedna wielka ściema. Kiedyś o tym napiszę.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Anderton Boat Lift

Krasnolud wczoraj wieczorem zabrał mnie na spacer :-) Spacer długi być nie mógł, bo ja jeszcze słabo chodzę, a poza tym po deszczu było, ziemia mokra. Stanęło, że przespacerujemy się brzegiem jakiegoś kanału - i pojechaliśmy do Northwich.

W okolicach Warrington jest kilka miasteczek z końcówką '-wich' w nazwie. Zajrzałam do Wikipedii - w każdym z nich wydobywano sól, i rzeczona końcówka pochodzi od staroangielskiego słowa 'sól'. Zaraz się wyjaśni, dlaczego do tej soli nawiązuję...

Koło Northwich wykopano kanał, którym pływały barki przewożące sól i węgiel. Obecnie służy on raczej celom rekreacyjnym, barki pływają nadal, lecz wożą zazwyczaj ludzi na emeryturze, którzy bardzo często sprzedają domy, kupują barki i mieszkają na nich pływając po całej Wielkiej Brytanii. W Polish Express przeczytałam, że w UK na barkach mieszka blisko 300 tys. osób. Niewątpliwie jest to dosyć tanie życie - niezgorszą barkę można mieć za jakieś 20 tys. funtów, za taki dom nie trzeba płacić podatku council tax, można go przemieszczać w sposób dowolny ze względu na bardzo rozbudowaną sieć kanałów... Ja siebie nie widzę w takim miejscu, ale tutejsi ludzie są twardzi i przyzwyczajeni do wilgoci ;-) Oto widok na barkowisko w Anderton, można tu wypożyczyć stateczek i udać się nim w podróż z szaloną prędkością maksymalną 4 węzłów (ok. 8 km/h):A to są barki mieszkalne, zacumowane na noc. Stąd niestety nie widać (a nie chcieliśmy nikomu bezczelnie robić zdjęć jego domu) - na wielu barkach hoduje się kwiaty w doniczkach, małe drzewka, pomidory... Ot, chałupa z ogródkiem ;-)
Teraz zdjęcie, które ilustruje tytuł postu: 'boat lift' czyli 'winda dla łodzi'. Za pomocą tego urządzenia opuszczano barki z jednego kanału do drugiego, znajdującego się kilka metrów niżej. Czy ja pisałam, że kanały tutaj często krzyżują się na różnych wysokościach? W Polsce jest również kilka takich miejsc, na przykład akwedukt w Fojutowie. Tymczasem jednak wynalazek angielski, w tle widok na kopalnię soli w Northwich:Kanał się nam skończył, poszliśmy więc na dalszy spacer po mokrej trawie. Jak kilkakrotnie już pisałam, w czasach rewolucji przemysłowej Anglicy zrujnowali swój krajobraz, ale obecnie ratują co się da. Wczoraj spacerowaliśmy po zrekultywowanych terenach pokopalnianych. Oto widok na przytulną kotlinkę z bajorem, w którym żyją ważki:A tak jest parę kroków dalej, za zakrętem:Tym niemniej bajorko stanowi całkiem miły widok - chociaż chyba niekoniecznie w środku dnia wolnego od pracy. Raz byliśmy tutaj w niedzielę, kłębił się dziki tłum, istne zoo. Wczoraj było pusto i spokojnie:I podsumowanie okolicy:Przypomina mi to fabrykę Wróżki Chrzestnej ze 'Szreka II'...

Jeszcze dwie sprawy nasunęły mi się na zakończenie postu. Po pierwsze - czy Anglicy sprzątają po swoich psach? Taaa, oczywiście, pod warunkiem że ktoś ich widzi... Zdjęć na dowód nie robiliśmy. Druga rzecz to coś, co rzuca mną o glebę za każdym razem, gdy mam 'szczęście' zaznać tej przyjemności. Mianowicie wszechogarniający, przepotężny, zabijający smród, który pojawia się znienacka podczas jazdy przez okolice... Nie wiem, jak w innych częściach UK, tutaj istnieją wielkie farmy bydła i owiec. Zresztą nieważne czego, może to są hohonie, może tapiry, woń roznosząca się po okolicy zabija ptaki w locie. W Polsce, kraju rolników, nigdy nie zaznałam czegoś takiego. Wychowywałam się na wsi oraz w pobliżu cukrowni, jestem przyzwyczajona do organicznych zapachów, ale te tutaj są nie do wytrzymania! I nie do opisania, trzeba przeżyć by pojąć, jakie to przykre...

sobota, 8 sierpnia 2009

Skrzynka na szybko

Duśka właśnie z Burgundii wróciła i zaprosiła na wino - pomyślałam, że do tego wina pasowałaby skrzynka... Zrobiłam ją wczoraj starą metodą - zerżnąć co się da. Przecierki od Jednoskrzydłej, deku na gazie od AgiB. Gaza wyszła dość niechlujnie, na początku te 'luźne' nitki mi się podobały, potem już nie dało rady ich oderwać. I zdjęcia kiepskie, bo nie ma słońca, ale co tam. W ogóle skrzynka made in China z wyciętą pośrodku szparą w formie flaszki - nie wiedziałam jak tę dziurę zamaskować. Zatem deku jest na kawałku tkaniny usztywnionej klejem i farbą, na to gaza + metoda Agi, potem winogronko i lakierowanie, na koniec przykleiłam całość do skrzynki na wikol. Może nie odpadnie.Misę z poprzedniego postu spróbuję, według rady Jo-hanah, skrakować. Właśnie suszy się pierwszy step.

środa, 5 sierpnia 2009

Po powrocie

Chciałam Wam życzyć, żeby każda z Was miała swoją Ewkę. Dzięki niej przetrwałam czas przed operacją i po niej, pozbierałam się i będzie dobrze. Ewka, nie zapomnę, zobaczysz!

A teraz już bez patosu. Siedzę w chacie, szew po operacji jeszcze ciągnie, Krasnolud pracuje do późna (Bo przecież miał urlop, nie? Teraz zaległości nadrabia, niezastąpiony...). Nudno mi, głównie gram w Margonem, trochę usiłuję jakieś deku zrobić, ale bez większych sukcesów. Doprawdy, nawet nie ma nic ciekawego do napisania na blogu, heh ;-) A nie, jest ciekawostka - mianowicie w bliżej nieokreślonej przyszłości (może za miesiąc, może za pół roku) przeprowadzamy się do Southampton. Kuba dostał nową propozycję pracy i gdy złożył wymówienie, jego firma natychmiast pokochała go szalenie, obsypała złotem i zaszczytami, a także zaprosiła do centrali w Southampton właśnie. Kuba propozycję przyjął, więc w ramach tej samej firmy będzie teraz southamptończykiem, a ja razem z nim. W Southampton mieszkają obecnie Kisiele, ale nie wiem, czy ucieszą się z nas jako prawie-że-sąsiadów.

Co do deku - przed wyjazdem popełniłam taką oto misę:Z tym naczyniem to żałosna sprawa... Pluję sobie w pysk, że nie zrobiłam serwisu fotograficznego wszystkich etapów pracy - byłoby się z czego pośmiać. Najpierw była drewniana i może lepiej, żeby taka została... Niestety, lubię zgapiać, zajrzałam kiedyś do Ayadeco i chciałam zgapić jej jeżynowe deku. To nie był dobry pomysł, nawycinałam się wzorków z serwetki, przykleiłam to w ilości przeogromnej na różowawe tło i uznałam, że wygląda parszywie. Jeżynki odmoczyłam i zdarłam, misę pomalowałam na biało i przykleiłam magnolię widoczną powyżej. Symetrycznie po drugiej stronie przykleiłam mniejszą z tej samej serwetki i pomalowałam tło na czarno. Nie spodobało mi się. Mniejszą zamalowałam. Nie spodobało mi się znowu, dorysowałam ornament według wskazówek Lietdeco i pożałowałam... Zeszlifowałam ornament a tło przemalowałam na zgniłozielony, bo myślałam, że będzie lepiej. Nie było... Podjęłam się ostatniej próby - tło potapowałam na miedziano-złoto, a następnie na brunatno-czarno, tak by widać było przebłyski tego złotego. Widać, tyle że obecnie ta magnolia nie pasuje mi ani trochę... Nie mam cierpliwości, nawet nie chce mi się tego lakierować, może kiedyś ;-)

Jak się rzekło, lubię zgapiać (jak ktoś nie jest kreatywny, to podgląda innych), wczoraj od AgiB zerżnęłam jej patent ze strukturą płótna. Efekt taki sobie, lakierować będę jak mi się zechce:Jeszcze bardzo kiepskie zdjęcie butelki robionej na zamówienie Ewki:I na koniec podziękowania dla Arkadii za wyróżnienie :-) Jak kilka razy pisałam - nie umiem wyróżniać. Każdy blog w moich ulubionych ma coś istotnego dla mnie, co nie powtarza się u nikogo. Czytam wszystkie, nawet teraz, chociaż nie zostawiam komentarzy.

Arkadio, kochana jesteś, naprawdę!