niedziela, 31 maja 2009

Skrzynka, carboot i urodziny

Na fali sukcesu machnęłam se następną skrzynkę. Co prawda zdjęcia robione w ostrym, popołudniowym słońcu (które nam dzisiaj dało nieźle popalić), ale istota rzeczy widoczna:
I jeszcze zbliżenie na sedno, czyli przecierki:Poprzednie pudełko podoba mi się bardziej, bo jest w 'moich' kolorach - z tego jednak również jestem zadowolona, chociaż może bardziej z zabawy przy nakładaniu farb. Nad wieczkiem się nie wysilałam, chodziło o to, żeby pasowało do reszty - jak się można domyślić, najpierw zabrałam się za przecierkę, dopiero potem myślałam, co się z nią jako-tako skomponuje. Swoją drogą, co też Chińczycy mają z wyrzynaniem otworów w wieczkach? Czy to aby na pewno lepiej, gdy przez okienko widać etykietę jakiegoś sikacza?

Skrzynkę zrobiłam wczoraj wieczorem, dzisiaj natomiast poleźliśmy na carboot sale. Najpierw się zdenerwowałam, bo z powodu dużego tłumu skierowano nas na oddalony parking. Nie to jednak było wkurzające, a fakt, że gdy wysiedliśmy z auta, z samochodu obok wylazł jakiś człowiek, oszacował nas wzrokiem i odezwał się najczystszą polszczyzną: 'Ale nas zrobili w ciula z tym parkowaniem, nie?' Przez chwilę patrzyłam na niego i nie rozumiałam, w czym rzecz, więc na wszelki wypadek powtórzył. Z (niewątpliwie) niesympatycznym wyrazem pyska stwierdziłam, że lepiej by zabrzmiało 'zrobili w bambuko' i poszłam swoją drogą. Słyszałam jeszcze, że facecik burczał coś pod nosem o polaczkach. Nie wiem, o co chodzi - kiedykolwiek rodak odezwie się do nas w tutejszym kraju, nie zaczyna od 'dzień dobry' czy 'jaki piękny dzionek dzisiaj mamy', tylko zaraz leci jakieś nietowarzyskie słowo. Ja się nie boję łaciny, kilka razy sprawnie użyta wiązanka pomogła mi w trudnych chwilach ('Szszzszasuneszek, kierowniszzzzko, kolega nie chssiał pani obrazić, pszszepraszamy...'), ale od 'ciula' nie zamierzam rozpoczynać znajomości...

Targ jak targ, dzisiaj było wyjątkowo dużo ludzi i badziewia, nie ponosi mnie już, bo Kuba nie pozwala mi zapomnieć o naszym metrażu. Wątpliwości nie ulega, że można się całkiem nieźle umeblować od piwnic po strych, przy niewielkim wkładzie robocizny. Po zakażeniu przez Anię przecierkami chodziłam i obmacywałam meble, które mają fajne słoje... Tak se szłam i szłam, aż się zgubiłam w tłumie, było mi całkiem fajnie - a gdy w końcu spotkałam męża, okazało się, że całkiem mi chłop oszalał i ma pełen plecak literatury. Nie mam żalu, w końcu i ja zacznę kiedyś biegle czytać po angielsku, ino się obawiam, że będę musiała zredukować moje deku, bo brakuje miejsca na półkach. Chałupa od dawna przypomina lamus, żadnego szyku, elegancji, tylko zakurzone graty poupychane na półkach, w szafach i pod łóżkiem.

Dla siebie wypatrzyłam drobiazgi. Kupiłam i zaczęłam się zastanawiać. No bo niedługo jadę do Polski... Bo babki na blogach rozdają to i owo z okazji lub bez... Mnie się właśnie okazja składa, w lipcu będę mieć urodziny - całkiem poniekąd okrągłe, podwójna osiemnastka. A po co mi zielone, szklane świeczniki i coś z pokrywką? I ten porcelanowy pojemniczek w stokrotki też nie jest mi niezbędny. Ba! Nawet nie mam gdzie tego trzymać.

Świeczniki wyglądają tak:Mają 14 cm wysokości, pojemniczek 8 cm średnicy. Kupiłam je osobno, ale mają ten sam odcień i niewątpliwie nie należy ich już rozdzielać. Natomiast pojemniczek ze stokrotkami i zbożem ma 11 cm średnicy, oto zdjęcia:Osoby podczytujące mojego bloga zorientowały się zapewne, że o ile do Chińczyków nie jestem wrogo usposobiona, to do przedmiotów 'made in China' i owszem. Powyższe rzeczy nie są chińską masówką, stokrotki mają nawet na spodzie napis 'made in England'.

Czyli idąc za ciosem: nie będę się wysilać i wymyślać nowych zasad. Jeżeli ktoś chciałby wejść w posiadanie rzeczy znajdujących się na powyższych zdjęciach, niech zostawi informację w komentarzu, a także na swoim blogu (sprawdzę!). Najpierw odbędzie się losowanie na szklany komplet, zwycięzca odpada z kolejnego losowania. Za sirotę będzie robił Kuba, być może... Zgłoszenia zbieram do 20 czerwca, najpóźniej 21 losuję, 22 wyjeżdżam do Polski... Jeśli ktoś nie ma bloga, a chce wziąć udział - najwyższy czas bloga założyć! Blogowanie wszechstronnie rozwija, pomaga nawiązywać przyjaźnie, a także - przynajmniej w moim przypadku - każe czasem spojrzeć na siebie z dystansu, co się bardzo przydaje :-)

piątek, 29 maja 2009

Przecierana skrzynka

Aniu, serdeczne uściski i w ogóle wielkie podziękowania! Zrobiłam skrzyneczkę jak ta lala, co prawda w trakcie trzy razy zmieniłam koncepcję (na kolory przecierki tylko raz), ale końcowy efekt bardzo mnie cieszy. W końcówce światła spróbowałam jeszcze zrobić jakie-takie zdjęcia, kolory wyszły dosyć wiernie, chociaż na tym akurat zdjęciu są zbyt pomarańczowe:Ale tutaj już jest prawie naturalnie:
A tutaj jeszcze lepiej:
I jeszcze spód skrzynki. Nie zgłupiałam do reszty i tutaj zrobiłam sobie poligon. Z bliska wygląda trochę jak tęczowa plama z benzyny na kałuży, ale też ma pewien urok:
Lakierowałam tylko po serwetce, w drewno wtarłam wosk, a właściwie stearynę, bo niby skąd tu wosk... Niestety, widać na tym każdy odcisk palucha. Poza tym miałam znakomitą zabawę i teraz kombinuję, co by tu jeszcze poprzecierać. Zdaje się, że w którejś z walizek tkwi jeszcze jedna skrzynka na wino. Memu mężu przecierka się podoba. Jedyne, co nieco zmaściłam, to przyklejanie serwetki, a właściwie docinanie do krawędzi skrzynki ;-)

Jejku, jakie to fajne :-)

Wireless 107.2 FM

Ania Jednoskrzydła zaraziła mnie wielobarwnymi przecierkami. Zrobiła przyspieszony kurs, przeczytałam w czym rzecz i spać nie mogłam w nocy, bo nie miałam na czym ćwiczyć. Rano mnie olśniło - jakiś czas temu kupiłam skrzynkę na alkohol (made in China, ooooszywiście) i upchnęłam w kącie. Nie wiedziałam, jak ją ozdobić, bo na środku wieczka ma wyrżniętą dziurę w kształcie flaszki. Zabrałam się za to przecieranie i upaćkałam wokół wszystko jak leci. Tak wyglądają paznokietki prawdziwej damy:Skrzynkę zaprezentuję, jak wyschnie lakier, tymczasem chciałam o czymś innym...

Zazwyczaj podczas rękodzielnictwa słucham radia - że niby w ten sposób uczę się tutejszego języka. Dzisiaj też słuchałam, chociaż nie skupiałam się na niczym szczególnym, od czasu do czasu wpadała mi w ucho jakaś piosenka. W pewnym momencie rozpoczął się blok reklamowy, przy którym zazwyczaj wyłączam uwagę i tylko na skraju świadomości rejestruję coraz to bardziej irytujące brzmienie reklam. Reklamy leciały te same co zawsze, tym razem wsłuchałam się w głos starszego pana, który rozwlekle coś klarował. Słyszałam go wcześniej, nie miałam jednak pojęcia, o czym mówi. Dzisiaj zrozumiałam. Pan, mianowicie, powiedział, że ma na imię Wes, jest w podeszłym wieku, a obecnie czasy takie ciężkie... Nie chce być ciężarem dla familii i dlatego już teraz troszczy się o swój dalszy los. Wykupił zatem usługę pogrzebową pre-paid i może spokojnie patrzeć w przyszłość.

Tak mi jakoś dziwnie. Ja rozumiem, że wszyscy chcą z czegoś żyć, właściciele zakładów pogrzebowych także. Ale reklamować tego typu usługę jak połączenie telefoniczne z przedpłatą, to jednak brzmi strasznie.

No, ale okazuje się, że słuchanie radia jest całkiem skutecznym sposobem nauki języka :-)

czwartek, 28 maja 2009

Lampa hutnicza i afrykańska butelka po przejściach

Oto zdjęcie parzącej wredoty. Myślałam, że jest to produkt 'made in China', co poniekąd wyjaśniałoby jej przyjazność dla otoczenia. Zajrzałam jednak pod spód - jest tutejsza, jak byk stoi Leeds, England. Również pod spodem przyklejono instrukcję użytkowania - ikonkę z napisem 0,5 m i informacją: ten symbol oznacza, że lampa musi być oddalona co najmniej pół metra od oświetlanej powierzchni i materiałów łatwopalnych. Heh, Anglicy mają takie mądre powiedzenie: 'read the fucking manual' - 'czytaj pożyteczne instrukcje' czy jakoś tak. Rzadko jednak wywijam sprzętem domowym, ciekawe co mam napisane na spodzie pralki czy lodówki...
Dzisiaj wykorzystałam ją jako suszarkę do eksperymentu, oczywiście przy robieniu zdjęcia dotknęłam klosza i się oparzyłam. Lekko. Lampa, mimo posiadania szpikulca, na kebab się nie nadaje, gdyż akurat w tę stronę grzeje słabiej. Szpikulec służyć ma do ustawiania klosza, ale łatwiej wybić sobie na nim oko, niż manewrować słupem światła. Z tyłu widoczna jest torba do debilkamerki, przypalenie nie rzuca się w oczy. Co do jaj sadzonych czy bekoniku - niewątpliwie dałoby radę użyć toto w celu smażenia, są jednak bezpieczniejsze metody :-) Zastanawiam się, w jakim wrednym celu Laura chciałaby ją wykorzystać...

Co do wczorajszej butelki - zrobiłam zdjęcia i włala! Pęknięta jest pod lakierem, nie widać, ale jako wazon się nie nadaje, może tylko stać i się kurzyć, ewentualnie z suchym badylem.Tak naprawdę to chodziło o efekt 'okienka' - czyli butelka od środka:I jeszcze oparzenie. Jak mi się zechce, to zniweluję, na razie jest jak jest:

środa, 27 maja 2009

Grrrr...

Wśśśśściekła jestem.

Lampę mamy na biurko. Kupiona w jakimś hiperblaszaku za grosze, badziewna jest, ciężka, toporna i rozgrzewa się do czerwoności. Kilka razy każde z nas odskakiwało od niej z wrzaskiem, wczoraj miarka się przebrała i zapadła decyzja, że zmierzymy prędkość światła - z okna na parking. Położyłam pod lampą torbę od aparatu, a po jakimś czasie zaobserwowałam lekki dymek - właśnie topił się pasek. Kuba rzucił ciepłym słowem, obiecał zająć się tym dzisiaj, ale obiecanki - cacanki...

No i dzisiaj siedziałam przy biurku i kończyłam butelkę, na którą pomysł zgapiłam od Kasi. Skończyłam, otrzepałam łapki i odstawiłam 'dzieło' na bok. Prosto pod lampę... Za czas jakiś - trzask, sru, pierdut! Butelka trochę pęknięta, a trochę lakier się stopił. A ja siedzę i mielę w ustach wyrazy, których tu nie napiszę.

...wa!mać!

Coś nie mam ostatnio dobrej ręki. Obrazek dla Misiątka, zrobiony na szybko tuż przed wyjazdem do Polski, też nie do końca taki, jak zamierzałam. Ale mama Marmolada przyjęła go z radością, a Misiątko za małe jeszcze (9 miesięcy), więc nie pyskowało :-)

poniedziałek, 25 maja 2009

Notka alkoholowa

Dzisiaj wróciliśmy z wycieczki wcześnie, bo zanosiło się na burzę. Kto wie, może w tamtych okolicach obecnie grzmi i błyska, u nas tylko duszno i ciemno, chociaż wczoraj o tej porze słońce było niemal nie do wytrzymania. Co do wycieczki - chciałam mieć dokumentację zdjęciową, że polskie widoki ładniejsze niż tutejsze - niestety, Kuba zapomniał aparatu... Tymczasem trafiliśmy w przepiękne miejsce, które widokami nie ustępowało wcale dolinie Ostrego z poprzedniej notki! Byliśmy zauroczeni lasem, zbiornikiem wodnym, polankami porosłymi krzakami jagód (za wcześnie, niestety, na owoce...), a także znikomą (jak na tutejsze warunki) ilością ludzi. Mam nadzieję jeszcze tam pojechać, to praktycznie rzut beretem, a miejsce chwilami wyglądało jak okolice Hangarów koło Strzelina (to dla Siorki, żeby miała wyobrażenie). Oprócz estetycznych korzyści odniosłam także materialne, bo zdybałam cały zagajnik sosen i natargałam młodych pędów. To Elisse przypomniała mi o syropie pini, jednakże ja zrobię go według innego przepisu - do syropu dodam trochę wódki, niektóre substancje czynne lepiej rozpuszczają się w etanolu... Oprócz młodych pędów zrywam także męskie kwiaty - w pyłku jest mnóstwo pożytecznych rzeczy. Na zdjęciu obok słoika z potencjalną substancją leczniczą tkwi butelka z resztką syropu pini sprzed dwóch lat, a także nabyte w sklepie wolnocłowym flasze miodu - ulubionego napitku Kuby.

Powyższy akapit miał być nawiązaniem. Kasia rozchichotała się nad moim wywnętrzeniem na temat domowoalkoholowy i zaraz przypomniało mi się mnóstwo rzeczy... Że jestem piwolubna to żadna tajemnica, Kuba niestety też i oboje chodzimy z piwnymi brzuchami. Heh, kiedyś Dobrza rzekł do mnie przy piwku: 'Ciotka, z ciebie to taki swojski chłop jest'. Powinnam się obrazić, ale przecież nie na jednego z ulubionych kumpli. A Dobrza był jednym ze sprawców rozkwitu mojej pasji winiarza - od niego i Mirków dostaliśmy w prezencie ślubnym dwa dymiony na wino, zestaw rurek i innych akcesoriów, a także książkę:Książka wspaniała jest i basta! W środku jest mnóstwo przepisów na domowe alkohole, ja produkowałam tylko wina i nalewki, a raz spirytus. Korzystałam także z przepisów znalezionych w Necie, ale to później. Pędziłam wina różne: pospolite owocowe, ale także kombinowane - z dzikiej róży i miodu, jabłek i brzoskwiń, wymyślałam własne mieszanki, w których skład wchodziły przetwory owocowe i świeże frukta. Najciekawsze były wina cudaczne - z herbaty, kawy, cytryn, ryżu, kiwi, a hitem (negatywnym niestety) wino z buraków ćwikłowych... To wino sklarowało się przepięknie, ale, za przeproszeniem, waliło pospolitym barszczem bez octu. Pić się go nie dało...

Tutaj w sukurs przyszedł mój Tato, a także świadomość, że jestem chemikiem i destylację przeprowadzałam nie raz, co prawda w warunkach laboratoryjnych. Nie miałam możliwości sklecenia własnej 'aparatury', więc sprzęt został wypożyczony od Ojczulka, zamontowany w mojej mikroskopijnej kuchence i chłodnica poszła w ruch:Proszę nie sądzić, że to byle jaka samoróbka! To, że nie wygląda jak z nowoczesnego laboratorium, nie znaczy, że nie jest to sprzęt najwyższej klasy. Posiada sprawną kolumnę rektyfikacyjną (nie wiem nic o ilości półek teoretycznych, ale kogo to obchodzi...) i chłodnicę. Surowiec docierał tam gdzie należy przy pomocy grawitacji, z niewielką początkową pomocą - trzeba było pociągnąć zdrowo przez rurkę. Nie pamiętam z jaką szybkością sączył się urobek, przerobienie trzech dymionów wina zajęło mi dwa dni. Nie uzyskałam alkoholu klasy smirnoff, ale spirytus po drugiej destylacji został oceniony przez znawców tematu jako wspaniała śliwowica/brzoskwiniowica. Bo przerabiałam niezbyt udane wina brzoskwiniowe i śliwkowe. I to z buraków. Uzyskałam ponad trzy litry ok. 85% spirtu.

Spirytus buraczany okazał się następną klapą spożywczą, a było go najwięcej! Nie piłam go, nie pijam spirytualiów, lecz zapach buraków był niezwykle intensywny. Wylać było szkoda, więc zabrałam się za produkcję nalewek. Sukcesy miałam i w tej dziedzinie. Najlepsza była, bez dwóch zdań, ratafia, ale podróbka Sheridan's (dwa likiery w jednej flaszce - mleczny i kawowy) była też świetna. Naprodukowałam też sporo 'malibu dla ubogich', mam na koncie nalewki na cytrusach i pewnie coś jeszcze, co dawno zostało wylizane do ostatniej kropli...

Proszę tylko nie sądzić, że hektolitry procentowych trunków wypijaliśmy sami. A skąd! Spędy towarzyskie przy ciotkowych winach i nalewkach przeszły już do historii, jednakże przez nasze trzy pokoje z minikuchnią, łazienką i balkonem przewinęły się dziesiątki osób. Niektóre alkohole spożyte zostały zwyczajnie, inne z przygodami - jak na przykład domowy wermut, po którym trzech kolegów i mój mąż przysięgali na wszystko, że nigdy więcej... No, nigdy więcej wermutu nie zrobiłam, bo najwyraźniej wyszedł trujący. A najwspanialsze było wino z dzikiej róży i miodu, które niestety nie doczekało i zostało wypite przed czasem. Po dwóch latach Duśka znalazła jedną flaszkę w jakiś zakamarkach mieszkania - to było wino najwyższej, światowej klasy, nigdy więcej nie udało mi się powtórzyć tego sukcesu. Ale nie tracę nadziei...

A w Wielkiej Brytanii pijemy takie piwa:Moje ulubione to po lewej - bursztynowe 'ale' z browaru Badger. A że badger to po angielsku borsuk, mówimy na nie 'sierściuszek'. Kuby ulubione nazywamy 'gąską' :-)

niedziela, 24 maja 2009

Wróciło mi się dodom

Oczywiście, zaraz po wejściu do mieszkania włączyłam kompa, żeby zabukować lot do Polski. No i lecę 22 czerwca, na pięć tygodni... Już mi się nie chce ;-)

Najlepsze, że cieszyłam się z powrotu do Anglii, bo w Bielsku duszno i upały. Tymczasem tutaj wcale nie jest chłodniej, co dla zimnolubnej Ciotki stanowi pewną niedogodność. No, ale że jest słonecznie i pięknie, to się nie martwię. Może jutro pojedziemy w Peak District i porównam sobie na świeżo polskie Beskidy z tutejszymi pagórami. Na pewno nie mają takich widoków:Polskie niezapominajki są nieco jaśniejsze od widzianych przeze mnie w Rixton Claypits:Chociaż widziałam tutaj podobne motyle, na pewno takiego z żółtymi końcami skrzydeł:Mam jednak, mimo operacji, powód do radości. Mianowicie w Polsce będę w sezonie owocowym, akurat na wysyp truskawek, a także początek agrestu, jagód, czereśni i poziomek. Zamierzam pożreć ile się da!Przypomniało mi się jeszcze, że Kasia zaprosiła mnie do 'Zabawy w 4'. Najpierw zamierzałam się wymigać na zasadzie 'a po co to komu', ale skoro ja czyjeś wywnętrzenia czytam z zainteresowaniem, to może wypada się zrewanżować i podać jakieś info na swój temat... W każdym razie na razie nie ogarniam, kto już brał udział w tej zabawie, zapraszam Anię z Jezior, Agatę, Lietdeco i lejdik - jeśli mają ochotę i zabawa ich jeszcze nie dopadła. No to metodą copy/paste przerzucę sobie te pytania zabawowe i jazda...

4 miejsca, w których mieszkałam:
Strzelin, Wrocław, Bielsko-Biała, Warrington.

4 miejsca do których lubię wracać:
Miejsca, w których mieszkałam, Mazury, Bory Tucholskie, Góry Stołowe.

4 ulubione potrawy:
Kurde, jestem właściwie wszystkożerna, ale chyba ruskie, bogracz, placki ziemniaczane i pasztet teściowej. Chyba, że piwo można liczyć za potrawę, to należy je wstawić na pierwsze miejsce.

4 potrawy, których nie znoszę:
No właśnie, jestem praktycznie wszystkożerna. Nie przepadam za orientalnymi przyprawami, więc ryż z curry jest raczej be... Zupa owocowa bue. Angielska 'kiełbasa'. O, wódki nie piję, bo mnie brzydzi.

4 pasje, hobby
Obecnie dekupaż, obserwowanie ludzi (nie podglądactwo!), poznawanie nowych miejsc. Kiedyś namiętnie robiłam wina domowe i nalewki na własnym spirytusie (chemik jestem). Pasja domowoalkoholowa tkwi we mnie głęboko i na pewno do niej wrócę (jak i do hodowli roślin doniczkowych), gdy tylko znajdę na to miejsce.

4 miejsca, które zwiedziłabym, gdybym miała taką możliwość:
Ogólnie bardzo chciałabym pojeździć po świecie, ale to się zrobi, jak będzie za co. Chętnie zwiedziłabym Chatę 'Magoda', Utkany z Marzeń Dom Elisse, Hobbidom AgiB i Jagodowy Zagajnik Ity...

4 seriale, programy, które lubię:
Nie ma takich. Od lat nie używam telewizora.

4 miejsca pracy:
Całodobowy sklep monopolowy we Wrocławiu, Zespół Szkół Zawodowych, Gimnazjum i Zapyziała Lokalna Gazeta.

4 rzeczy, które chciałabym zrobić, przeżyć:
Nie powiem.

4 ulubione filmy:
'Gwiezdne Wojny', wszystkie trzy właściwe. 'Skazani na Shawshank'. 'Ciało'. 'Sin City'.

4 ulubionych muzycznych wykonawców, zespoły:
Jacek Kaczmarski, Alan Stivell, Lech Janerka, Raz Dwa Trzy.

4 rzeczy, które robię po wejściu na internet:
Sprawdzam pocztę, czytam nowe notki na znajomych blogach, czytam niusy stąd i stamtąd, otwieram słownik języka angielskiego.

czwartek, 21 maja 2009

Meldunek

Okres urlopowy jest, się okazało, więc termin operacji wyznaczono mi na 21 lipca. Przestałam na razie histeryzować, powtórka z rozrywki będzie za miesiąc z hakiem. Teraz się luzuję, piję piwo, spotykam znajomych. Wczoraj to nawet byłam w górach!Okazuje się, że w Ojczyźnie las nie rośnie na grządkach (póki co):Polskie góry zachwyciły mnie i oszołomiły ilością drzew i odcieniami zieleni. Niestety, kumpel, z którym łaziłam, pokazywał mi połacie wyciętego lasu, zresztą cały czas słyszeliśmy piły i oglądaliśmy składowiska ściętych drzew. Cóż, mści się niegdysiejsza polityka sadzenia lasów monokulturowych. Kornik-drukarz nie ma litości, a także większych przeszkód w atakowaniu kolejnych połaci beskidzkich lasów. Mam nadzieję, że jednocześnie z wycinką dba się o zalesianie gór. Nie wyobrażam sobie, że Beskidy mogłyby wyglądać jak niegdyś Karkonosze...

Dzisiaj krótka notka - wprosiłam się do kompa u taty koleżanki, nie chcę nadużywać uprzejmości. Przejrzałam koleżeńskie blogi, na komentarze niestety nie mam czasu. Na zabawę, Kasiu, na razie też. Zakładam zaraz kolorową kieckę i gonię w miasto! Pa!

niedziela, 17 maja 2009

Dziwnie mi :-)

Siedziałam wczoraj wieczorem przed kompem, a że jestem w takim sobie stanie psychicznym, to wymyślałam, co by tu jeszcze zrobić i jak zająć czas. No bo manualnie nic mi nie wychodzi, a na Kubę głównie warczę, zamiast jak człowiek przemawiać ludzkim głosem. Biedaczysko. Ale nie o mężu miałam...

No i siedziałam, przeglądnęłam wszystkie zaprzyjaźnione blogi, przeczytałam prasę, napisałam jakiegoś mejla, aż w końcu wpisałam sobie w gugla 'ciotka' i 'decoupage', żeby sprawdzić, czy zażywam sławy w Necie. Znalazłam 'Całą Ciotkę' u blogowych koleżanek, więc z dumy raczej nie spuchłam, nie wymieniają mnie żadne media, nie jestem cytowana pomiędzy autorytetami, ani też międzynarodowa gildia decoupage nie zamieszcza linków do mojej galerii na picasie (phi, sztywniaki!). Znalazłam za to coś innego.

Mianowicie na dziesiątej stronie wyników gugla było zdanie: 'Odkryłam dzięki Agnieszce pewną Cudowną Ciotkę:)'. Nic nie wskazywało, że to o mnie, ale kliknęłam - i okazało się, że jednak o mnie. Bo zaraz pod tym był link do mojego bloga. No i siedziałam potem i myślałam, o co chodzi, jak to możliwe, że obcy człowiek (i to na onecie, nie bloggerze) stwierdził, że jestem cudowna. Co takiego cudownego jest w tej mojej pisaninie. Hmmm... No i dziwnie mi, przyzwyczaiłam się, że wszelkie przypadkowo zasłyszane uwagi na mój temat były raczej niepochlebne.

W każdym razie, Kalino, jeśli tu nadal zaglądasz: dziękuję Ci, bardzo mi miło i Twoja notka diametralnie zmieniła mi nastrój! Proszę, oto obrazek dla Ciebie (kwiatka, niestety, nie mam):(Okolice Warrington)

sobota, 16 maja 2009

Niech mnie ktoś przytuli

Do kraju się wybieram w poniedziałek i mam reisefieber oraz inne takie objawy nieprzyjemne. Jadę na operację, nie dla rozrywki, więc tym razem się nie cieszę. Czekają mnie potyczki z NFZ-tem, mieszkać będę kątem u przyjaciółki, nie wiem, jak długo potrwa pobyt, w międzyczasie Kuba będzie miał rozmowy o pracę i w ogóle nie mam pojęcia, jak to rozwiążę organizacyjnie. Nie wyobrażam sobie pakowania i przeprowadzki z pociętym brzuchem, ale może akurat go nie zechcą zatrudnić... W każdym razie w kwestii dekupażu co ostatnio zaczęłam, to skiepściłam, nawet nie chce mi się tego kończyć. Do syfnego nastroju dołożyła mi się jeszcze pogoda, cały tydzień ciemno i szarugi, prawie nie wychodziłam z domu. Wydatnie dopomogła mi w tym AgaB, przez którą siedziałam ciągiem przy kompie i pogrywałam w durnowatą internetową gierkę, w którą zresztą zaraz znowu zacznę pogrywać, bo mnie wciągnęła :-)

Wczoraj w końcu wypatrzyłam przerwę w chmurach i wyszłam zrobić jakieś zakupy przed wyjazdem. Jak byłam w pół drogi do centrum, dorwała mnie wielka, czarna, deszczowa chmurwa i dała mi do wiwatu. Byłam strasznie rozżalona i nieszczęśliwa, więc wlazłam do sklepu z żelaznym postanowieniem, że nie wylezę bez nowego ciucha. W założeniu miała to być jakaś bluzka lub spodnie (czyli standardowa część ubioru Ciotki). No i dorwałam, spódnicę... Sama byłam w szoku, spódnice mam dwie, z których ostatnio jedną nosiłam raz, rok temu w wakacje (drugiej nie włożyłam ani razu). Tymczasem nowa spódnica rzuciła mnie o glebę, jest pstrokata, długa prawie do ziemi (przy moich 164 cm) i strasznie cygańska, chociaż made in India. Co najlepsze - zobaczyłam ją, wzięłam w garść i bez przymiarki polazłam do kasy. Od razu wiedziałam, że będzie na mnie dobra i że będę w niej wyglądać dobrze, jak na Ciotkę. I wyglądam, mimo pstrokacizny i mojej nadwagi nie przypominam mamuta :-) Na zdjęciu spódnica bez Ciotki w środku:Dzisiaj pogoda niczego sobie, ale za to obowiązki pognały nas na zakupy. Kuby tata skończył sześćdziesiąt lat, chcieliśmy mu kupić prezent. Heh, ludzie, trzymajcie mnie, bo nie strzymię... Znając warringtońskie możliwości, pojechaliśmy do Manchesteru, do największego w okolicy centrum handlowego. Chcieliśmy znaleźć coś, co kojarzyłoby się z Wielką Brytanią i albo było dekoracyjno-jajcarskie, albo użyteczne, albo cudownie bezużyteczne. Znaleźliśmy się w centrum tandety i złego gustu. U wejścia grupa emerytów protestowała przeciwko marce John Lewis, ale co było powodem protestu, z transparentów wyczytać było trudno - chodziło chyba o jakość wyrobów i kłopoty związane z reklamacją. Byliśmy u tego Dżona Luisa - wstrząsające wrażenie. Ja kupiłam spódnicę w sklepie z tandetą, w którym jest wszystko i nic, ale za grosze. John Lewis to sklep relatywnie drogi, ale także jest w nim wszystko i nic - drogie ciuchy, drogie sprzęty AGD, nieciekawa pasmanteria na którą szkoda było czasu (koronka udawała bawełnę i była z Chin, oczywiście). Nie rozumiem, dlaczego robi się wielkie sklepy, w których są po trzy rodzaje rzeczy z każdego asortymentu - trzy czajniki, trzy pralki, trzy bluzki, trzy doniczki... Ale wymiękłam, jak zobaczyłam widły!!! Po widłach po prostu wyszliśmy stamtąd. Ekskluzywna marka, osssochodzi (w Wielkiej Brytanii praktycznie nie ma sklepów branżowych, usiłuje się pod jednym dachem sprzedać szwarc, mydło i powidło, i ostatnio te wynalazki padają jak muchy). Leźliśmy po galerii, przy której wrocławska Dominikańska i bielska Sfera wyglądają nobliwie i elegancko. Wszędzie takie same towary, żadnych oryginalnych, ciekawych rzeczy, same sieciówki, kawiarnia Starbucks, Boots i Marks&Spencer, który krzyczy wielkimi literami 'FIND YOUR OWN STYLE' - i potem wszyscy chodzą w takich samych ciuchach, jedzą to samo, piją to samo i tak samo nie myślą, bo gdyby pomyśleli, to przecież chcieliby wyglądać inaczej niż reszta. Ale co tam, tak naprawdę to ja wcale nie narzekam, w takim miejscu czuję się zawsze zgrabna, dobrze ubrana i pełna gracji, a mój Kubuś staje się przystojniakiem, jakich mało :-) Aaa, ale miałam o tym prezencie dla teścia... No i szliśmy i szukaliśmy czegoś oryginalnego, chociaż zaraz po wejściu do środka straciłam nadzieję. I doszliśmy do sklepu z napisem 'kawa i herbata', więc pomyślałam, że wreszcie trzeba zrobić użytek z naszego ekspresu przywiezionego z Polski, a przed oczami miałam sklepy typu 'Pożegnanie z Afryką' czy 'Świat herbaty'. Weszliśmy tam, była puszkowana lavazza, ze trzy rodzaje kawy paczkowanej mielonej jak kolumbijska, brazylijska i jakaś tam jeszcze, poza tym gotowe zestawy herbaty puszkowanej 'english taste' pakowanej po trzy puszeczki we wzorki z mapą londyńskiego metra, kilka rodzajów herbaty instant takiego i siakiego smaku, poza tym jeszcze trochę 'prawdziwej, angielskiej porcelany w angielskie róże' made in China i jeden malutki zaparzacz do kawy. Kuba stanął jak wryty, powiedział: 'jak to jest sklep z kawą, to ja jestem, [cenzura], rusałka Amelka', wyszliśmy stamtąd i wróciliśmy do domu. No i nie mamy prezentu dla teścia, skończy się pewnie na jednej z moich skrzynek deku ze scotch whisky z bezcłowego :-( Luuuuudzie, co można kupić w prezencie panu w wieku mocno średnim, który ma właściwie wszystko, czego potrzebuje? I nie jest wędkarzem, gra w ping-ponga, ma psa i niewielki ogród, nie chodzi w góry, nie nadużywa używek i jest ogólnie sympatyczny, ale wymagający?

No to ponarzekałam sobie na nową ojczyznę, a tymczasem wcale nie ma na co narzekać, ostatecznie mogę sobie tu kupić spódnicę, gdy mam kaprys, i nie oszczędzać na jedzeniu i piwie. W dodatku fajnie czuć się kobietą urodziwą i prawie szczupłą. Tak po prawdzie to wcale bym nie narzekała, gdyby nie ten wyjazd. Nie chcem, ale muszem. Ale zabiorę ze sobą lapcioka, więc będę mogła przynajmniej czytać notki na bloggerze. Ciekawe, że to naprawdę podnosi na duchu...

wtorek, 12 maja 2009

Czemu Ciotka i dlaczego nie?

To jest post wyjaśniający dla lejdik. Lejdik mi ostatnio podpadła, napisała do mnie 'Ciotko'. Ale skąd miała wiedzieć, że Ciotka, która w temacie bloga ma 'Ciotka' i mówi o sobie 'Ciotka', nie cierpi, jak inni się do Ciotki 'Ciotka' zwracają. Są ludzie, którzy, jak sądzę, będą tak do mnie mówić do ukichanej śmierci, a co więcej - nie wyobrażam sobie, żeby nie. Ale to elitarne grono, bez zaproszeń i członków-kandydatów.

Nie będzie odkrywcze jak napiszę, że większość ludzi była kiedyś młoda. Ja najmłodsza byłam piętnaście lat temu, gdy mieszkałam w akademiku. Szczęśliwa, beztroska, z masą znajomych, mnóstwem czasu i sił na jego wesołe spędzanie. Mieszkałam w czteroosobowym pokoju z fajnymi babkami, za ścianą było dwóch kolegów, piętro wyżej dwóch następnych, tu i ówdzie po pokojach rozlokowani byli inni bliżsi i dalsi znajomi, a poza tym mnóstwo ich było w całym Wrocławiu. W naszej czwórce właściwie na stałe waletowała Siorka, czasami różne ludzie, którym za późno było wracać dodom po nocy. Właśnie w akademiku T-8 wrocławskiej polibudy urodziła się Ciotka.

Na początku nic nie wskazywało na to, że będę Ciotką. Zapoznani koledzy zza ściany organizowali sesje tak zwanych RPG, Role Play Games, po naszemu gier fabularnych. Jeśli ktoś nie miał okazji zagrać: w skrócie RPG polega na tym, że Mistrz Gry obmyśla i realizuje scenariusz, opowiadając go graczom, którzy wcielają się w role różnych malowniczych postaci polując na smoki, walcząc z potężnymi magami, niekiedy usiłując uwolnić z kazamatów porwaną elfią księżniczkę, zazwyczaj jednak wszczynając burdy w karczmach ('- Karczmarzu, piwa!', '- Kaszy ze skwarkami, jeno suto omaszczonej!', '- Nie podoba mi się twoja wredna morda!). Tak to mniej więcej wyglądało, wyobraźnia była niezbędna. Pierwszy raz sesję RPG obserwowałam z lekkim zażenowaniem (stare konie i tak się błaźnią!) przeradzającym się w fascynację, potem wsiąkłam. Stałam się małą, wredną, rudą hobbitką o imieniu Noys. Noys była złodziejką, strasznie tchórzliwą ale łasą na złoto - zawsze dawała się wciągnąć w rokującą zyski awanturę. Przygody przeżywała w różnym gronie, trzon grupy jednakże był stały: krasnolud Koniejo, elfi czarodziej Eleaner, palladyn Kerim, Eryk zwany Rajfurem i Albin. I Noys (Siorka pewnie coś poprawi, obrazi się, że jej nie wymieniłam, ale było jak było, zresztą dużo już zapomniałam). Dość, że w trakcie miesięcy i lat sesji RPG nasze drugie wcielenia rozwijały się, mężniały, niekiedy ginęły. Dwaj koledzy, zdezintegrowani w jakiś awanturach, odrodzili się w młodszych postaciach. Noys, weteranka, zabierała ich na łupieżcze wyprawy i uczyła rozbójniczego rzemiosła. W pewnym momencie zorientowałam się, że podczas gry zwracam się do nich np. tego typu tekstem: 'Synuś, nie pyskuj, ciotka wie lepiej'. No i tak ze dwa, trzy razy, i niestety, podłapali. Stało się. A potem Ciotka z gry fabularnej przeniosła się do realu...

To już wiadomo, dlaczego lubię pseudonim 'Ciotka'. Dobrze mi się kojarzy :-) Przestało mi się jednak podobać, gdy każdy, nawet ledwie poznany człowiek, zaczynał mi 'ciotkować'. Okazało się, że świat jest pełen moich siostrzeńców, dla każdego jestem 'Ciotką', a doszło do tego, że niektórzy wymawiali to bez należytego szacunku i uznania, zupełnie bez czci! Tak być nie mogło! Ukróciłam sprawę, grono osób mających pozwoleństwo ograniczone zostało do ludzi grywających ze mną w RPG-a (nie tylko ścisłe grono, każdy, kogo pamiętam z gry). Teraz tych ludzi w pobliżu mnie jest niewielu: Kisiel, Kerim, Rajfur, Dobrza, Sanara i Misiek (jedyny wyjątek od tej reguły, bo wyjątki być muszą); Mieszczyk jakoś odwykł, mój mąż czyli krasnolud Koniejo nie czuje potrzeby, a Siorka to nie wiem czemu mówi do mnie 'siostro' ;-) Z rozpędu wszystkie pobliskie dzieci są ze mną na 'ty', nawet rodzony siostrzeniec...

Obecnie jestem Daisy, bo w mętnych planach na przyszłość mam prowadzić firmę pod tym pseudonimem. Zdałam sobie sprawę, że stałam się taką 'dr Jekyll i Mrs. Hyde' - Daisy jest zrównoważona, Ciotka depresyjno-maniakalna. Jak piszę o sobie 'Ciotka', to zazwyczaj albo jestem na coś zła, albo mam ochotę kopnąć się w tyłek z półobrotu. 'Ciotka, ty kretynko' wrzasnęłam dzisiaj, jak ubabrany pędzel spadł mi na podłogę.

Dobra, ileż można... Jeszcze specjalnie dla lejdik małpa po dziadku:

niedziela, 10 maja 2009

Carboot, Crosby i takie tam...

Na początek chciałam odszczekać to, co naszczekałam w poprzednim poście. Konkretnie w części dotyczącej moich podejrzeń. Jak napisałam - próbowano przejąć konto, a w świetle ostatnich moich przygód miałam powody by przypuszczać, że znam sprawcę. Nie miałam racji - co mnie cieszy, bo miło wiedzieć że to całkiem obcy człowiek był tak podły. Moje konto było atakowane jako jedno z wielu, akcja miała szeroki zakres, pewne szczegóły można znaleźć na Wykopie.

A teraz do rzeczy.

Udało mi się sprzedać zegar w maki i kafelki w żaglówki. Co prawda zieleń na zegarze była za mało zielona, za bardzo oliwkowa, ale przeszło... Znaczy, zarobiłam kasę, którą postanowiłam wydać na pchlim targu. Pojechaliśmy na car boot sale tym razem z Danielą, bo ona dotąd nie zaznała tej rozrywki.

Dzisiaj nie było tak oszałamiających rzeczy, jak poprzednim razem. Kasy więc nie roztrwoniłam. Widziałam co prawda piękny, drewniany, okrągły stolik z fikuśną półeczką pod spodem, ale niestety - metraż nam się nie powiększył. Ale udało mi się wyczesać (w kolejności) małe, drewniane pudełeczko, dwa niewielkie świeczniki, drewnianą tackę i - ku mojemu zachwytowi - dwa bawełniane, niciane obrusy, praktycznie bez śladów użytkowania. Jeden jest na spory, najlepiej owalny stół, drugi na mały kwadratowy. Daniela zadała mi nietaktowne pytanie, czy mam duży stół. Jakby nie wiedziała, że nie mam. Hmmm... No to co? Domu nie mam, stołu nie mam, ale za to mam dwa obrusy na dobry początek. W końcu muszę mieć je na co położyć, nie? Coś się wymyśli.Na zdjęciu powyżej moja dzisiejsza, skromna acz całkiem zadowalająca zdobycz, nieodkurzona. Kasy wydałam tyle co nic, więc zostanie mi na inne przyjemności :-) Kuba kupił znowu książki, sześć tomów Toma Clancy, zdjęć sensacji już tu nie pakuję.

Po rozrywce postanowiliśmy jeszcze odpocząć aktywnie i pojechaliśmy nad morze. Tym razem do Crosby, bo Daniela nie widziała wcześniej Antony Gormley's Another Place...Postać na zdjęciu, to jedna z setki figur rozstawionych wzdłuż trzech kilometrów wybrzeża w Crosby, niedaleko Liverpoolu. Każda z tych stalowych figur to naturalnej wielkości postać twórcy, Antony'ego Gormley'a. Nie stoją rzędem koło siebie, znajdują się w różnej odległości od brzegu, niektóre zupełnie pod wodą, wszystkie zwrócone twarzą w kierunku otwartego morza. Symbolizować mają indywidualne i uniwersalne uczucia, kojarzące się z emigracją - smutek rozstania, lecz też nadzieję na nowe, lepsze życie w Innym Miejscu...

A to emigrantki ze Wschodu (Kuba swojego pyska nie pokaże za nic):Co do wschodniej emigracji - okazuje się, że my, Polka i Słowaczka, jesteśmy prawie takie same. Wychowane w podobnych czasach i warunkach, mamy podobne poglądy i potrzeby. Doskonale się rozumiemy, polubiłyśmy się od pierwszego wejrzenia i już ogarnia mnie rozpacz na myśl, że pewnie niedługo się pożegnamy...

piątek, 8 maja 2009

Tym razem poważnie

Zagląda do mnie kilka użytkowniczek bloggera. Chciałam Was zatem poinformować, że wczoraj spotkałam się z dwoma próbami wyłudzenia danych konta, na którym jest mój blog. Pierwszą próbą był nieudolnie podszywający się pod Zespół Google mail z prośbą o login i hasło. W uzasadnieniu podano, że moje konto jest niestabilne. Druga próba była bliżej źródła - ktoś próbował dostać się na moje konto odpowiadając na pytanie pomocnicze, które pozwala ominąć hasło.

Cóż. Mój domowy informatyk podjął odpowiednie działania i Google zajmie się tą sprawą.

Chciałam Was prosić, abyście uważały na podobne próby. Jeśli któraś z Was spotkała się z podobną sytuacją - bardzo proszę o informację na adres agahojnacka@gmail.com. Łatwiej będzie namierzyć osobę, która - czego jestem pewna - nieprzypadkowo wybrała konto użytkownika bloggera. Mam też istotne powody by przypuszczać, że osoba ta w jakiś sposób związana jest z szeroko pojętym rękodziełem.

Pozdrawiam Was serdecznie. Pilnujcie swoich danych!
Daisy

czwartek, 7 maja 2009

Hihihi, proszę Państwa...

...przedstawiam oto przerost formy nad treścią, czyli toaletkę w stylu romantycznym...

Toaletka należała kiedyś do uroczej damy żyjącej na przełomie XIX i XX w. Dama, niestety, była strasznym flejtuchem, zatem mebelek, acz drogocenny antyk, potrzebuje obecnie renowacji, a na pewno – ofiarnego czyszczenia. Być może podczas prac konserwatorskich światło dzienne ujrzą upstrzone obecnie przez muchy, niegdyś niebanalnej urody maki. Niewykluczone, że pełnym blaskiem zaświeci wówczas orientalny kształt mebelka ‘made in Taiwan’. Mój bezbłędny mąż, gdy ujrzał jak siedzę zgnębiona i z opadniętymi skrzydełkami przy stole z ‘warsztatem’, przyjrzał się robótce i rzekł: „Nie martw się, na pewno ktoś to kupi...”. Nawet mu nie powiedziałam, że to brzydkie jest, sam się domyślił ;-)

środa, 6 maja 2009

Lampa po raz drugi

Polakierowałam tę lampę, tak pewnie ze trzydzieści razy. I odrobinę skiepściłam. Światło u nas nie tego, bo leje, względnie tylko chmury są, w każdym razie lakierowałam po tym czarnym i lakierowałam, szlifowałam i lakierowałam i... No,wiadomo. Lakier mam taki sobie, satynowy do parkietów prosto z marketu budowlanego. Papier ścierny normalny. I dopiero po wszystkich zabiegach zauważyłam, że czerń wyszła nie całkiem czarna, wygląda jak pokryta drobnymi kłaczkami - a żadnych kłaczków nie ma! Na początku chciałam ją jeszcze przyczernić i ostatecznie polakierować, ale tak naprawdę tych niedoróbek prawie nie widać. Tylko z bliska i w trybie makro, na żywo nie rzuca się zanadto w oczy. Doszłam do wniosku, że poprawiając mogę to schrzanić do imentu, i odpuściłam. Oto lampa w zbliżeniu i nadal ją lubię :-)
Natomiast jeśli idzie o inne osiągnięcia... Hehe, przypomniała mi się Bridget Jones, która dużym nakładem sił i środków podała gościom niebieską zupę, omlet i marmoladę. Natomiast ja, dużym nakładem sił i środków postarzyłam toaletkę, która obecnie wygląda jak pół dupy zza krzaka. Jutro spróbuję ją nieco poprawić. I tak pewnie wystawię ją na blogu, choćby po to, żeby mnie pycha nie zalała i nie zeżarła zbytnia pewność siebie ;-)

wtorek, 5 maja 2009

Spacer tu, wycieczka tam...

...i zdradliwa tutejsza pogoda. Sobota i niedziela były mało słoneczne, dodatkowo w niedzielę w Peak District wichura urywała łeb. Człowiek nie myślał o słońcu, kombinował raczej, co by tu jeszcze włożyć na siebie (znaczy normalny człowiek, Ciotka jak zwykle maszerowała w krótkim rękawku i zastanawiała się, dlaczego okutane w windstoppery i gore-texy ludziska patrzą na nią z niedowierzaniem). W każdym razie oboje byliśmy zgodni, że jest zbyt pochmurnie i łaknęliśmy więcej słońca.

I nie mieliśmy racji, co okazało się w poniedziałek rano. Podniosłam się z łóżka, a następnie się na nie przewróciłam. A potem cały dzień zawrotów głowy i innych nieprzyjemnych objawów.

Udar słoneczny, ot co!

A teraz zupełnie nie na temat. Otóż na wielkanocnej wycieczce do ogrodów Bodnant Mieszczyk polował na ptaki, a oto jego łup:

(Rudzik)
(Każdy widzi, że to bażant płci męskiej, ale Mieszczyk twierdzi, że polował na kury...)
Mieszczykowe zdjęcia wrzuciłam, bo chłop ma talent, oko artysty i do tego fajny aparat, a jego fotografii nigdzie nie można obejrzeć.

niedziela, 3 maja 2009

Dove Stone Moss

Dzisiaj było fajniej niż wczoraj. Co prawda wczorajszy nudny spacer przyprawił mnie, nie wiedzieć czemu, o otarcia stóp, ale nie chcieliśmy dzisiaj marnować dnia w domu. Kuba wymyślił zatem, że udamy się w Peak District i pójdziemy bezwysiłkowo dnem jakiejś ładnej doliny. Tym razem nie nastawialiśmy się, że będzie bezludnie - i słusznie. Na parkingu zastaliśmy istne 'zoo', jak mawia Kuba, czyli po prostu dziki tłum. Jednakże przy wejściu do doliny jest jezioro zaporowe na którym, jak się okazało, miały odbyć się regaty małych żaglówek. Zoo zostało więc za nami.

Chyba parę postów temu pisałam, że brytyjskie lasy poszły z dymem w czasach rewolucji przemysłowej. Ale Brytyjczycy nauczyli się dbać o to, co mają, obecnie zalesia się wszelkie możliwe tereny. Wczoraj widzieliśmy niezbyt udany eksperyment, ale okolice Dovestone Reservoir okazały się być zadrzewiane w sposób rozumny. Tak wygląda wejście do doliny Chew Brook:Wiosna w tej części Peak Districtu okazała się zupełnie początkująca. Stoki doliny ledwie pokryte są świeżą trawą, nie wszystkie drzewa już się zielenią. Peak District jest raczej surowy, ale dzisiaj nie było tak ponuro, jak wczoraj w Walii:Dzisiejszy dzień także nie sprzyjał robieniu zdjęć. Rano co prawda było słońce, ale świeciło tak, że nie dało się robić zdjęć w stronę gardła doliny. A widoki były piękne i zapierające dech. Pomimo niewysokich wysokości bezwzględnych stopień nastromienia ścian i ich wysokość (jakieś 300 m od dna), a także niewielka szerokość doliny, robi przytłaczające wrażenie, zupełnie jak w znacznie wyższych górach. Niestety, żadne ze zdjęć tego nie ukazuje. Stoki nie wyglądają tak stromo i przepastnie:A to miniaturowy kamieniołom, z którego zapewne brano budulec na budowę drogi:Woda w nim jest bardzo czysta, a brunatna jest dlatego, że pochodzi z torfowisk znajdujących się powyżej.

Na kolejnym zdjęciu widać cechę charakterystyczną dla Peak Districtu - gdy człowiek już się wdrapie z doliny, pokona naprawdę poważne stromizmy i zasapany stanie na górze, to okazuje się, że w okolicy nie ma żadnego szczytu. Peak District wygląda jak ogromny płaskowyż, tu i ówdzie pojawiają się tylko długie i wąskie szczeliny. Tu widać 'pęknięcie' w krajobrazie - dolinę, którą wspinaliśmy się do góry: W lecie będzie tam zupełnie zielono.

A oto powód dlaczego grzbiet, którym szliśmy, nazywa się Dove Stone Moss. Moss - to po angielsku torfowisko. Cała okolica zarośnięta jest mchem, trawą i borówkami, gleba jest czarna, a każde stąpnięcie powodowało mlaskanie pod nogami. Podejrzewam, że widok na zdjęciu nie wydaje się ciekawy, nam się tam jednak bardzo podobało:Torfowisko gdzieniegdzie porośnięte jest mchem:Spacer miał być zupełnie niezobowiązujący, ale że nie chcieliśmy wracać tą samą drogą, postanowiliśmy skorzystać ze ścieżki na płaskowyżu. Nastąpił jednak mały problem. Otóż w Wielkiej Brytanii nie jest znany tak pożyteczny wynalazek, jak znakowanie szlaków turystycznych. Gdzieniegdzie jakaś lokalna organizacja lub terenowe władze szarpią się na małe plakietki ze strzałkami, zazwyczaj jednak chodzi się po prostu istniejącymi ścieżkami. No i dzisiaj tę ścieżkę jakoś zapodzialiśmy... Przypuszczam, że tam:Zagapiliśmy się najpierw na stary schron pasterski, następnie zaczęliśmy podziwiać widok na jezioro......i na skały......aż w końcu okazało się, że jesteśmy w zupełnie innym miejscu, niż było założone, więc spacer nam się przedłużył. Kuba miał zmierzyć, ile kilometrów 'pokonaliśmy', ale z jakiegoś powodu padł na pysk i chrapie teraz wniebogłosy. Zatem tylko pożegnalny widok z dołu......i ja także skończę na dzisiaj :-)