wtorek, 31 marca 2009

Nie umiem robić jajek!

Nijak nie potrafię ozdobić ani jednego jajka. Próbowałam z akrylowymi i ze styropianu. Te pierwsze zrobiłam jeszcze w Polsce, rozdałam je po ludziach, ale nie wzbudzały entuzjazmu. Po styropianowych ślizgają mi się paluchy, serwetki się rozłażą, a papier nie chce przylegać. Nie wiem co robię źle, prawdopodobnie po prostu nie pasują mi sztuczne tworzywa. Wydmuszek nie mam i na pewno nie zamierzam ich sama robić.

Za to na ostatniej wycieczce nad morze nazbierałam sobie obłych kamyków i - zdaje się - one będą główną ozdobą mojego świątecznego koszyka. Tylko jak zrobić pasującego baranka?

niedziela, 29 marca 2009

Pierwszy dzień prawdziwej wiosny

Od razu lepiej :-)

Mam hopla na punkcie morza. W Polsce mieszkałam najpierw na Dolnym Śląsku, potem na Podbeskidziu, do wody zawsze było daleko. Z Warrington, przy stanie tutejszych dróg, do najbliższej bardzo pięknej plaży mamy z pół godziny jazdy. Korzystam z tego przy każdej sposobności.

Postanowiliśmy z Mężyskiem pojechać nad morze do Walii (po walijsku Cymru). Lubimy tamte okolice, bo ze wszystkich które tu widzieliśmy najbardziej przypominają nam Polskę. Nie ma tu zwyczajnej dla środkowego zachodu monotonii, teren jest pofałdowany, tu i ówdzie widać lasy lub małe jeziorka, nawet zabudowania nie są typowe dla UK, budynki są nie tylko z czerwonej cegły, także z kamienia, tynkowane i malowane. Walia w ogóle jest ciekawa, Walijczycy mają swój odrębny, pieczołowicie zachowany język (wszelkie informacje podawane są po walijsku i angielsku, tutejsze programy radiowe i telewizyjne podkreślają walijską kulturę i nadają audycje w tym języku). Walijczycy nie lubią się z Anglikami i oskarżają ich o wszelkie zło, bezrobocie i gradobicie. Za to w Chester, na granicy Walii i Anglii istnieje niezmienione od wieków prawo, że w obrębie miejskich murów Anglik bezkarnie może zastrzelić Walijczyka z broni niepalnej. Hmmm... Ciekawe czy ktoś próbował tam strzelać z kuszy lub z łuku.

W Walii oprócz krajobrazów urzekły mnie też nazwy geograficzne. Dość wymienić nazwy miejscowości takie jak Rhosllanerchugog, Llanfynydd, Bryn Saith Margchog czy Bwlchgwyn. Lub pasmo Bwlchysaethau w Snowdonii. Nie mam pojęcia jak to się wymawia, z przyjemnością słucham audycji i piosenek po walijsku, ale normalne gardło nie jest w stanie wydobyć z siebie tych dźwięków!

Dzisiaj wybraliśmy się do Talacre.
To taka mała miejscowość turystyczna, w lecie pewnie jest tam dziki tłum ludzi, dzisiaj dało się wytrzymać. W Talacre, poza plażą, latarnią morską i wydmami nie ma nic ciekawego. Prawie żadnych sklepików z pamiątkami z Talacre 'made in China', niewiele knajp, żadnych salonów gier i wesołych miasteczek. No, po prostu raj dla mnie i Mężyska :-)

Akurat był przypływ, latarnia stała pod wodą:


Ja oddawałam się ulubionemu zajęciu, zbieraniu kamyków i muszelek:

Nie umiem jednakże rozwiązać tajemnicy, dlaczego te kamienie, na plaży piękne prawie jak bursztyny, w domu robią się nijakie:

Spacer był wyjątkowo udany, mimo że wydmy jeszcze pożółkłe po zimie:

A to już nie nad samym morzem, jakieś dwa, trzy kilometry od brzegu:
Wodospad, prawdziwy wodospad, wyglądający jak wyjęty z górskiego krajobrazu. Tymczasem był to środek wioski, bardzo podobnej do tej ze zdjęcia:

Ach, dawno nie byłam w tak dobrym humorze. Jak to wszystko zależy od aury, prawda? Teraz tylko lekko piecze mnie opalony pyszczek, ale to nie problem :-)

piątek, 27 marca 2009

Litości

Właśnie zajrzałam sobie na onetowy portal i w dziale 'polecamy' przeczytałam sobie nagłówki. Dżizas. Zamordował, zgwałcili, zagłodzona na śmierć. I siedzę teraz i się dołuję.

Ja wiem, że na świecie dzieją się złe rzeczy.

Ale dlaczego te pieprzone media epatują głównie bólem i rozpaczą? Bo to się dobrze czyta? KTO chce to czytać? KOMU opłaca się to pisać? Czy jeśli opisze się ze szczegółami czyjąś mękę, to jest to zapobieganie złu, czy też sycenie tłumów cudzą krzywdą?

I co JA mogę zrobić oprócz wpłaty na Owsiaka i, sporadycznie, na jakieś kocie schronisko?

Uparłam się na chińszczyznę...

...i wydekupażowałam skrzynkę, co to ją zwędziłam Tacie, Tato zaś ocalił ją przed spaleniem. Ogólnie się mi podoba, natomiast znowu efekt końcowy jest zupełnie inny niż planowałam. Miało być z grubsza tak: (Obrazek podprowadzony polskiemu przedstawicielowi Stamperii)

Nijak jednak nie udawało mi się tak ładnie, w końcu zamalowałam pionowe pasy i zostało mi coś takiego (na żywo ładniejsze, bo 'chińskie znaki' i ramki namalowane miedzianą farbą, czego na zdjęciu nie widać):
Jaki z tego morał? Daisy, nie kombinuj, nie naśladuj, zacznij sama myśleć.

Drugi morał jest taki, że wypadałoby wyobrazić sobie najpierw projekt, powycinać, pomierzyć i takie tam... A potem dopiero zabrać się za robótki ręczne. Naprawdę, oszczędziłoby to dużo czasu, który zmarnowałam na naklejanie, przemalowywanie i ciskanie tym wszystkim. Że nie wspomnę (co za głupi zwrot) o zmarnowanym papierze.

Pogoda się u mnie poprawia, tak poza tym :-)

poniedziałek, 23 marca 2009

Zawieje

Jakoś ostatnio tylko narzekam. No to jeszcze trochę... POGODA JEST PARSZYWA! Miałam nadzieję na wiosnę, bo gdy byłam w Polsce to tutaj Mężysko jeździło na rowerze w krótkich gaciach. Tymczasem przywiozłam sobie jeśli nie zimę, to jesień. Wieje, szarugi iście listopadowe, szyby zachlapane deszczem i ciemno w chałupie.

Chciałam sobie podekupażyć, ale przy takim oświetleniu wolę nie ryzykować. Zrobiłam tylko jedną butelkę, żeby nie wyjść z wprawy. Miała wyglądać jak stareńka, omszona, tymczasem wyszła jak pociapane na oliwkowo coś. Chyba się jeszcze trochę nad nią poznęcam, ale po prawdzie straciłam chęć. Tyle dobrego, że wypróbowałam klej do serwetek zamiast ordynarnego wikolu - jak pisała Asket - efekt jest bez porównania lepszy. Przede wszystkim nie pomarszczyła się, a poza tym nie rozpaćkała jak papier toaletowy. A ja, gupia, kupiłam na próbę tylko małą buteleczkę...

Zdjęcie prześwietlone (w drodze wyjątku właśnie w trakcie robienia zdjęć na chwilę wylazło słońce!), ale nie od dziś wiadomo że fotograf ze mnie cienki jak tyłek węża.

piątek, 20 marca 2009

W domu

No to jestem w swojej norze. Co dziwne, wracałam tu jak do domu - wreszcie przestanę się tułać po cudzych wyrkach, pić 'nie taką' kawę z 'nie takim' mlekiem, myć się w łazience której nie wypada zachlapać i zeżerać nadmiarowo wszystkiego jak leci tylko dlatego że w UK tego nie ma ;-)

Na lotnisku czekało stęsknione Mężysko bez samochodu (Nyska trzeci tydzień u mechanika), ale co tam, ważne że chciało mu się wziąć dla mnie urlop. W chałupie z lekka podśmierduje pleśnią, no kiedyś wezmę i puszczę to z dymem (z obserwacji wynika, że zmiana lokalu nie rokuje wcale nadziei na uzyskanie wentylacji w łazience). Moje nieliczne roślinki z grubsza przeżyły, chociaż Mężysko zanadto podlało dracenę, za to zapomniało o kwitnącej przepięknie chryzantemie, która nieco skapcaniała:Wiem, że to co najmniej dziwne chwalić się jesiennym kwiatkiem na wiosnę, ale co ja poradzę że kwitnie mi tak ładnie... Jeśli pogoda pozwoli, jutro spróbuję Mężysko zabrać na spacer w celu upolowania żonkili.

A od Ewy M. i Mamy dostałam biżuteryjne komplety. Prześliczne zielone wężyki od Ewy:Strasznie mi się podobają te kolorowe szkiełka, szkoda że na zdjęciu nie błyszczą:Jeszcze chciałam zrobić zdjęcie papierów deku, które dostałam od Agnieszki i kupiłam w Polsce, niestety aparat się wypiął bezpodstawnie (twierdzi że baterie są rozładowane, no jak on może...).

Ech, zmęczona jestem.

Z kronikarskiego obowiązku należy odnotować, że Mężysko przywiozło właśnie Nyskę (czy też odwrotnie, Nyska jego). Poziom usług samochodowych roztrzaskał nas o ścianę, tempo zdiagnozowania przyczyny i pozyskania części przypomina usługi Poczty Polskiej. No, ale naprawili, oddali, żeby jeszcze ta pogoda jutro nie zawiodła...

niedziela, 15 marca 2009

Grunwaldzki Center

Jestem w Polsce od tygodnia... Tułam się po Przyjaciołach i Rodzinie, nawiedzam lekarzy i wypijam hektolitry piwa. Dzisiaj mam już tego dość, mój własny Tato nie posiadał się ze zdumienia, jak odmówiłam współpracy w opróżnianiu puszeczki lecha.

Nie jest to dobry wyjazd. Chyba przeczucie miałam czy co, że tak mi się nie chciało jechać. No, ale przyjechałam i bardzo dobrze, bo wyszły mi poważne zaniedbania, w efekcie których pójdę pod nóż. Lekarz znalazł przyczynę, dlaczego Ciotka nie może znieść jajka, może tę przyczynę usunie, a może nie i za parę miesięcy rozwieją się moje nadzieje. Na razie nie histeryzuję, co będzie to będzie, mam tylko wielką ochotę kopnąć się w tyłek z półobrotu. Z oczywistych względów nie dam rady, a moi bliscy są z tych wspierających, nie dowalających do pieca. Na szczęście. Głupota, czysta głupota, skupianie się na planach wyjazdu, zamieszaniu, pakowaniu i totalnym zaniedbaniu stanu zdrowia własnego i Mężyska. Teraz przede mną upojne chwile, gdy będę próbowała zgłębić zasady zdrowotnego ubezpieczenia w Unii Europejskiej. Ciekawe czy NFZ zechce współpracować z NHS, gdzie znaleźć informacje i jak przewalczyć urzędasów? Ale może nie będzie tak źle, jak zakładam.

A, jeszcze pogoda podłożyła mi nogę. Bielsko było najpierw zasnute mżawką, następnie spowite śniegiem. Cieszyłam się, że jadę do Wrocka, tam inny mikroklimat, liczyłam na pogodę a w każdym razie brak śniegu. Huehue. Ale we Wrocku szybko stopniał. Przewiozłam się po mieście i - co tu dużo mówić - ze śniegiem czy bez, w porównaniu z Warrington Bielsko i Wrocław to przepiękne metropolie :-) Zachwycałam się szalenie i wszystko było dobrze do momentu, gdy na Placu Grunwaldzkim zobaczyłam świeżo wybudowany biurowiec, na którym wielkimi literami gryzł w oczy napis 'GRUNWALDZKI CENTER'. Krew mnie zalała na miejscu i do tej pory nie mogę złapać oddechu. Nie jestem szczególnym wrażliwcem językowym, ale osobie która wyraziła zgodę na taką nazwę, na zabijanie ojczystego języka, za karę dałabym przepisanie Ustawy o języku polskim własnymi ręcami na wołowej skórze.

No i tyle. Siedzę u Rodziców, wreszcie cisza, spokój i Internet, zadzwoniłam do Mężyska, wstępnie uzgodniliśmy strategię. Luz. Wypoczywam. Trochę mi jakby lepiej, bo w Domu :-)

A tu zdjęcie moich 'ojczystych' stron - Wzgórza Strzelińskie zeszłej jesieni. Fota Mężyska, oczywiście.

sobota, 7 marca 2009

Daisy na walizkach

Spakowałam się, jutro lecę. Oj, jak mi się nie chce... Chyba po raz pierwszy nie mam ochoty lecieć do kraju. Bilety kupowałam w samym dołku zimowym, marzyłam żeby się stąd na chwilę wyrwać, zobaczyć znajome pyski, odwiedzić Rodzinę, przyjaciół, pooglądać stare kąty. A teraz siedzę wnerwiona, skończyłam się pakować, a najchętniej wywaliłabym te graty na podłogę i zajęła się czymś przyjemnym.

Najbardziej to nie chcę zostawiać Mężyska samego. On marudny taki, auto ma zepsute i kiepskawy nastrój. W sumie to sam sobie winien. Ja w ciągu ostatniego półtora roku wygospodarowałam sobie tutaj koleżanki i nie narzekam na brak rozrywek. On ma pracę i w związku z tym przez większość czasu antenowego się nie nudzi. Tym niemniej jego koledzy są fajni na piwko w czasie lanczu, ale poza tym mieszkają tu i ówdzie, to Liverpool, to Manchester, to jakaś wioska gdzieś w Walii. Wieczorami są niedostępni. Nasza dziura raczej nie jest rozrywkowa. Co prawda całkiem niedaleko jak na tutejsze warunki mieszkają nasi najlepsi, wieloletni przyjaciele, ale raczej nie są w zasięgu wieczornego piwa. A zwłaszcza gdy samochód jest zepsuty, a tutejszy 'fachowy' mechanik mówi, że to może pompa oleju, że on oczywiście wymieni ją za kilkaset funtów, ale nie daje gwarancji. No rewelacyjny biznes, brać ciężką kasę za coś, o czym się nie ma pojęcia...

A dobra, już nie narzekam. Dobranoc.

piątek, 6 marca 2009

Kolejna bezsenna nocka

Siedziałam i z nudów dłubałam świąteczno-wiosennie. Akurat wczoraj kupiłam podstawki do jajek, a Adriana dostarczyła serwetek. Oto efekt prawie końcowy, przed lakierowaniem. Kolory nieco przekłamane, jedna 'jajcarnia' jest zielonkawa, inna koralowa (a nie jak na zdjęciu - pomarańczowa). Jeśli chodzi o kurczaka nieprzystającego do pozostałych, kwiatowych, motywów - cóż. Pochodzi z tej samej serwetki, więc pasuje i już :-)

czwartek, 5 marca 2009

Znowu rozdają nagrody...

...a że zrobiłam się pazerna po wygranej u Agnieszki, więc spróbuję i u Ady ;-)
Ada ma dzisiaj imieniny i dobry humor, więc rozdaje cenne prezenty. Główną nagrodą jest wianek widoczny na fotce.

Jednocześnie przypominam, że i ja chętnie podzielę się tym, co mam. Informacje w poście poniżej.

Jeszcze MUSZĘ się ucieszyć, no muszę. Adriana wróciła ze Słowacji i przywiozła mi ze sto serwetek! Pięknych! Także z motywami wielkanocnymi, więc pewnie jutro zabiorę się za Wielkanocne CD.Zdjęcie jak zwykle nijakie, ale co tam :-)

Tymczasem Agnieszka B. wstawiła fotki jajek, hmmm... Następna skażona. To może i ja w końcu spróbuję ;-)

środa, 4 marca 2009

Alarm p.poż. mnie natchnął

O rany, ale mam dzisiaj gadane. To ta reisefieber, którą zdiagnozowałam u siebie rano.

Co do tytułu posta - jeden główny alarm jest zamontowany w budynku, poza tym każde mieszkanie ma jeszcze co najmniej dwa czujniki dymu. Tym razem nie działa ten główny, który rzekomo ma wzywać straż pożarną w razie pożaru. O, głupoty piszę, alarm nie tylko działa, ale robi to od świtu co jakiś czas, ni stąd, ni z owąd. Bez powodu zasadniczego, czyli bez pożaru - na szczęście...

No ale nie o alarm mi teraz chodzi, przez niego zaczęłam myśleć o... No właśnie, zaczęłam się zastanawiać, co ratowałabym z pożaru, gdyby się zdarzyło. Który z przedmiotów, bo ludzie (poprawka: WSZYSCY DOMOWNICY - tu ukłon w stronę Elisse) nie podlegają dyskusji. W końcu coś tam z Polski tu przyjechało, nie wszystko poszło na strych do teściów. Parę rzeczy, które są ze mną zawsze, w każdym kolejnym mieszkaniu, które pakuję do pudła ostatnie i rozpakowuję w pierwszej kolejności. Ileż to już razy...

Zebrałam te przedmioty i w resztkach słońca zrobiłam im fatalne zdjęcie :-) Może jutro wstawię lepsze.
Dziwny zestaw, prawda?

Przede wszystkim Tereska - obraz po Pradziadku. Kopia, ale stara i na płótnie, kogo przedstawia? Nie mam pojęcia - dla nas to Tereska i już. Dostałam ją od Mamy, gdyż jestem najstarszą córką.

Następnie - żeliwna małpka po Dziadku. Kiedyś miała jeszcze pieprzniczkę i solniczkę w ramionach, po śmierci Dziadka walała się u rodziny, uratowała ją moja Siorka i dała mnie.

Krzemień pasiasty - Tato znalazł go w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Nie mam pojęcia jak się znalazł u mnie, wcześniej należał do Dziadka który zbierał minerały.

Mały plastikowy słonik na rzemyku - podarunek sprzed kilkunastu lat od mojej najmłodszej (obecnie 22-letniej) Siorki. Zawsze wisi u mnie w kuchni, dobry talizman :-)

I ten włochaty stwór imieniem Modzisz, mężyskowy towarzysz przy komputerze. Od lat.

Tak, pewnie te rzeczy próbowałabym ratować w pierwszej kolejności.

I idąc za ciosem - jeśli tu ktoś zagląda i ma ochotę na zabawę to zapraszam. Trzy pierwsze (będą takie?) osoby, które u siebie na blogu zamieszczą podobną refleksję okraszoną zdjęciem, otrzymają ode mnie coś. Nie wiem jeszcze co, może coś mojego, może coś fajnego z tego kraju. Wyślę, obiecuję! :-) Tylko proszę o linka z informacją - w komentarzu.

W marcu jak w garncu

Przysłowie jak najbardziej pasuje także do tutejszych warunków. Rano mimo niewyspania byłam przeszczęśliwa, bo zanosiło się na piękny dzień, wreszcie ze słońcem i bez deszczu. Tymczasem przed chwilą była zamieć śnieżna, na szczęście krótkotrwała:
O, znowu sypie :-) Anglicy w tym roku przeżywają katastrofę klimatyczną. Śmiać mi się chciało gdy tu spadło 10 cm śniegu i temperatura do -3*C. Metro w Londynie zasypało, zamknięto szkoły, u Mężyska w firmie pustki, bo tylko on i szef dotarli do pracy... Gdy byłam nauczycielką w wiosce na Podbeskidziu to szkołę zamknięto na dwa dni kiedy temperatura zjechała do -20. Huhuha, nasza zima zła!

No dobra, nie mądrzyj się, Ciotka. Też byś się czuła niekomfortowo, gdyby ci nagle sypnęło burzą piaskową albo jakąś inną anomalią...

Bezsenna nocka

No, spać nie mogłam, pełnia dzisiaj czy co? Kręciłam się po naszych ciasnych kątach, a właściwie siedziałam w kuchniosalonie, żeby nie budzić Mężyska. Z nudów zrobiłam szczotkę do włosów, na nic większego nie mam jeszcze papieru...
Dolakierowałam także kafelki, co to je pokazałam parę dni temu. W ostatni łykend Mieszczyk usiłował je zaaresztować, ale wyrwałam mu toto z pyska. Duśka nie była zresztą zachwycona mieszczykowską wizją dekoracji łazienki. Ani ja, po prawdzie ;-)
Przeczytałam jeszcze ćwierć 'Potopu', nad ranem udało mi się wreszcie zasnąć, za to przed szóstą zerwał nas na nogi alarm przeciwpożarowy. Nie paliło się, oczywiście, tylko to badziewne, parszywe, zepsute od urodzenia urządzenie akurat taką sobie porę wybrało. Nie pierwszy raz zresztą i, obawiam się, nie ostatni.

Swoją drogą, muszę kiedyś zebrać do kupy i opisać angielskie osiągnięcia techniczne, a rozwiązania w naszym bloku w szczególności. I nie będzie tam wiele o podwójnych kranach.

Ooo, już wiem dlaczego nie mogę spać! Reisefieber mnie dopadła...

niedziela, 1 marca 2009

Dzień nam się nie udał zanadto

Co prawda zapowiadało się pięknie i początkowo nawet sympatycznie szło. Z całej siły namawiałam Mężysko, żeby mnie wreszcie na jakiegoś karbutsejla zawiózł. Kto wie, ten wie, że car boot sales to tutejszy sport narodowy, zaraz po golfie i wyprowadzaniu psów. Za bezcen można kupić różne, czasem stare, nierzadko piękne przedmioty, których ktoś się chce pozbyć, a nie ma sumienia wyrzucić. Mieszkamy tu mniej więcej półtora roku, a do tej pory jakoś nie zaznałam przyjemności grzebania w starociach. To przez Mężysko, które nienawidzi tłumów, hałasu, a zakupów w szczególności. Tłumaczę mu po dobroci, że dla mnie to prawdziwa radocha, że na ciuchy go ze sobą nie wlokę, że nie usiłuję go wprowadzić w tajniki zakupu kremu i płynu do higieny intymnej, co muszą znosić mężowie koleżanek... Że mógłby się poświęcić, bo ja i tak jestem mało upierdliwa, a na wakacje też ciągnę w Bory Tucholskie żeby posiedzieć w krzakach, a nie na Kretę czy w inne ciepłe kraje smażyć się w tłumie na plaży... Do tej pory zawsze udawało mu się wymigać, ale że łykend spędzaliśmy z przyjaciółmi, więc Duśka stanowczo poparła moje starania. Nawet chytrze to wymyśliła, że Mężysko z Mieszczykiem posiedzą sobie w sympatycznym pubie w okolicy, a my we dwie będziemy eksplorować bagażniki.

Wyszukałam więc w tutejszym Internecie car boot sales, wybrałam taki najbliższy, o kilka mil (żeby zredukować mężyskowe narzekania), wsiedliśmy w naszą Nyskę i wio! Na miejscu się okazało, że nie tylko telewizja kłamie, angielski Internet też, żadnej bagażnikowej wyprzedaży nie było, będzie w lecie (stało jak byk, że co niedzielę jak rok długi). Chłopaki nam się nie zmartwiły, Duśka przeciwnie gdyż właśnie urządza dom i chciała sobie coś fajnego a taniego kupić do konserwatorium (to weranda taka tutejsza). Koniec końców wylądowaliśmy w pubie we Frodsham i tyle mojej pociechy że po pierwsze przepiękny, cały zastawiony starociami, a po drugie wychował się w nim najnowszy James Bond, czyli Daniel Craig (pub nazywa się 'The Ring O'Bells').

Po wyjściu z pubu Mężysko użyło brzydkiego wyrazu, gdyż w Nysce zapaliła się kontrolka oleju. No ale zaraz zgasła, więc pojechaliśmy do jeszcze jednego pubu niedaleko Warrington, gdyż kiedyś obiecaliśmy go Mieszczykom pokazać. Po ponownym zajęciu miejsca w aucie Mężysku znowu się wymknęło brzydkie słowo, ale tym razem kontrolka nie zgasła. Nyska charcząc znacząco oznajmiła, że coś jej dolega, Mężysko zatrzymało się pośrodku angielskiego krajobrazu, przepchnęliśmy autko przez jeden mostek, żeby jakoś bliżej cywilizacji była, a następnie z buta udaliśmy się do chaty po duśkowego Żuka. To nie było daleko, jakieś 40 minut forsownego marszu, żadna z nas nie miała butów na obcasie więc dało radę. Nyska została zawleczona do domu, mechanik jest już umówiony, Mężysko wściekłe, a ja się cieszę że na ten karbutsejl pojechaliśmy. Gorzej by było, jakby mój biedak utknął gdzieś w środku pola w drodze do lub z pracy, bez przyjacielskiej pomocy i mojego (a jakże) wsparcia moralnego. O!

No i zapomnieliśmy zrobić choćby jedno zdjęcie. Zatem zapożyczenie, pub 'The Ring O'Bells', gdzie ganiał młody Bond, James Bond:
(Zdjęcie z flickr: Tony Worrall Foto's photostream)